czwartek, 2 października 2025

Wodospady, rozczarowania i piwna nirwana

 Gozd Martuljek, Žalec

Z samego rana budzi nas myśl: „ostatni dzień, zróbmy coś spektakularnego”. Źródła internetowe kuszą pięknymi wodospadowymi szlakami. Realizujemy ten plan. Z kempingu w Gozd Martuljek ruszamy najpierw na Dolny Martuljkov Slap. Ścieżka prowadzi leniwie wzdłuż potoku, woda szemrze, a w tle majaczą potężne ściany gór. Drewniane mostki, zielone paprocie, no i ten wodospad – prawdziwa perła. Spada z hukiem, rozbija się o skały, pryska na wszystkie strony. Robi dokładnie to, co wodospad robić powinien: zachwyca. Po takim widowisku człowiekowi należy się nagroda. Więc oczywiście kawa i piwo w Brunarica pri Ingotu. Knajpka z klimatem, piwo zimne, kawa gorąca – słowem, równowaga wszechświata przywrócona. Następnie ambitnie kierujemy się na drugi Martuljkov Slap, ten wyżej położony. Trasa już mniej spacerowa, bardziej „sport ekstremalny w wersji light”. Mamy stalowe liny, klamry, trochę wspinaczkowego klimatu – idealnie, by poczuć się jak alpiniści z Instagrama, tylko bardziej spoceni. Wysokość i dzikość szlaku obiecuje, że zaraz spotkamy coś epickiego – wodospadowy cud świata. Internet przecież obiecał. Reklamowe zdjęcia pokazywały kaskadę wody lśniącą w słońcu niczym włosy Roszpunki. Wchodziliśmy więc z coraz większą ekscytacją w końcu docieramy. Patrzymy na wodospad. Patrzymy na siebie. Patrzymy znowu na wodospad. I co? Rozczarowanie. W internecie wyglądał jak cud natury dotknięty boską ręką Michała Anioła. W rzeczywistości – strumień spuszczony z kranu w trybie „ecco”. Siedzieliśmy chwilę, czekając, na zmianę światła i kompozycji. Nic z tego…. Zrobiliśmy zdjęcia –, żeby potem porównać z tymi insta wizjami i udowodnić, że to nie my mamy krzywe oczy. Wracając, stwierdziliśmy zgodnie: dolny slap wygrał bezapelacyjnie. Ale przygoda była, emocje były, trochę potu na czole też – więc bilans dodatni. Nieco zawiedzeni, schodzimy w dół.

środa, 1 października 2025

Kanin odwołany, czyli witaj Sella Nevea!

Dolomity Friulijskie - Sella Leupa

Plan na dziś był tak prosty, że aż podejrzany: wjeżdżamy kolejką na Kanin – najwyżej położony ośrodek narciarski w Słowenii, potem szybki marsz, parę zdjęć i voilà – szczyt zdobyty. Ale wiecie, jak to jest z naszymi planami. Rzeczywistość tylko zerka z boku i mówi: „potrzymaj mi piwo”. Kolejka? Nieczynna. Od miesięcy. Bo Włosi i Słoweńcy nie mogą się dogadać, kto ma włączać guzik „ON”. Efekt: Kanin poległ szybciej niż moja noworoczna obietnica biegania trzy razy w tygodniu. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny. A brzmi on bardzo ładnie: Sella Nevea po włoskiej stronie granicy. Tam kolejka działa (ale tylko jeden poziom), aż miło. 18 euro za osobę obie strony (czyli w sumie pizza i cappuccino, które moglibyśmy za to mieć, ale nie przy opłacie na Kasprowy, to jakby groszowe sprawy). Wjeżdżamy na 1850 m n.p.m., prosto pod Rifugio Gilberti – schronisko z historią. Powstało jeszcze w latach 30. XX wieku i nazwano je na cześć Giovanniego Gilberti, włoskiego inżyniera i działacza alpejskiego. Podczas II wojny światowej okolica była punktem strategicznym, pełnym bunkrów i umocnień, które do dziś można znaleźć w skałach. A teraz? Największym „umocnieniem” jest kawa i taras z widokiem. Bezchmurne niebo, zero wiatru, powietrze pachnie wapiennymi skałami i… espresso. No bo jak wyruszyć w góry bez kofeiny? Więc siadamy. Cappuccino pierwsze. Potem drugie. Góry od razu wydają się piękniejsze, a nasze nogi – dziwnie lżejsze (placebo- level hard). Kanin odpadł, ale jest plan B2: Monte Forato – szczyt z charakterystycznym oknem skalnym, przez które można zajrzeć jak przez wizjer w drzwiach sąsiada.

wtorek, 30 września 2025

Dzień włoskiego Matajur – gdzie Bieszczady spotykają się z Alpami

 

Alpy Julijskie - Matajur
Po dwóch dniach city breaku (czytaj: włóczenia się po wąskich uliczkach, udawania znawców architektury i wciskania w siebie wszystkiego, co miało choć cień mozzarelli na sobie) nabraliśmy nowych sił. A jak człowiek naładuje baterie pizzą i kawą, to od razu ciągnie go z powrotem w góry. No bo ileż można patrzeć na morze, skoro tam w tle wciąż kuszą szczyty? Zostajemy jeszcze na włoskiej ziemi. Jedziemy przez równiny Wenecji Julijskiej – płasko jak stół, tylko gdzieś daleko majaczą zębate krawędzie Alp. Ale im bliżej granicy, tym więcej serpentyn i tym głośniej jęczy nasz dzielny S-Max, który udaje, że jest górskim potworem. Kilkaset metrów w pionie, niezliczona ilość zakrętów, kilka głębokich westchnień pasażerów i nagle – jesteśmy przy Rifugio Pelizzo. Schronisko otwarte, więc grzechem byłoby nie wpaść na kawę. A że była tak dobra, to wjechały dwie. W końcu góry bez kofeiny nie smakują tak samo. Zresztą, już samo picie espresso na tarasie z widokiem na Adriatyk to doświadczenie, które spokojnie mogłoby być sprzedawane jako luksusowe spa dla duszy. Człowiek zastanawia się, czy ta kawa rzeczywiście jest tak pyszna, czy po prostu powietrze przefiltrowały góry i podają ją tu z dodatkiem czystego zachwytu.

poniedziałek, 29 września 2025

Na styku kultur i wyśmienitej kawy

 

Triest
Po wybornej nocy na kempingu, który swoją drogą jest bardzo fajny i przemyślany i utrzymany w klimacie eko-farmy, postanawiamy, że ten dzień spędzimy w Trieście. Skoro jesteśmy blisko, a nigdy tu nie byliśmy, to nie ma się nad czym zastanawiać. Pogoda wyborna. Zapowiada się piękny dzień. Decyzja – ruszamy. Jestem odpowiedzialny za usługi transportowe i parkingowe. Udaje się znaleźć bardzo duży i wygodny parking, który kosztuje, ale cena jest dużo bardziej atrakcyjniejsza niż w niektórych słoweńskich miastach. Triest, a po włosku Trieste położony jest nad zatoką Triesteńską, bogaty w zabytki i jeden z najpiękniejszych placów w Europie (naszym skromnym zdaniem). Jesteśmy dziś w roli prawdziwego miejskiego turysty, ruszamy więc na jego podbój. Spacer rozpoczynamy od wspinaczki na wzgórze San Giusto, które jest całkiem niezłym punktem widokowym, ale także miejscem o dużym ładunku historycznym. Wchodzimy najpierw przez Scala dei Giganti, a potem po stopniach aż naszym oczom ukazuje się Monumentu ai Caduti – pomnik wojenny, na którym widniej napis, który oznacza przejście spod kontroli austriackiej pod włoską. Pomnik jest sygnaturą poległych w I wojnie światowej, upamiętnia ich także wiele tablic wyłożonych w otaczającym go parku. Czuć powagę tego miejsca. Wzgórze San Giusto oferuje nie tylko militarne atrakcje. Znajdziemy zamek San Giusto, który dominuje nad całym miastem. Nie wchodzimy do środka, ale zdobywamy internetowe wieści: podobno najciekawszą architektoniczną zagadką są bastiony zamku, które powstawały w różnych okresach. Są też różne, bo projektowano je z myślą o różnych zagrożeniach. Prace nad zamkiem zakończono w 1636 roku, a do 1750 w jego murach stacjonował dowódca wojsk austriackich. Potem zaś obiekt służył jako więzienie. Obok zamku znaleźć można też ślady antyczne. A dokładnie ruiny antycznej bazyliki, które archeolodzy odkryli podczas budowy pomnika. W pobliżu zamku znajduje się też muzeum archeologiczne.

piątek, 26 września 2025

Piran – Pirano i parle Italiano

 Słowenia - Piran
 
Dzień zaczęliśmy od misji specjalnej – w końcu trzeba było odzyskać godność po kradzieży stolika śniadaniowego z poprzedniego kempingu. I tak oto wylądowaliśmy w Decathlonie w Koprze, gdzie kupiliśmy nowy, pachnący fabryką, rozkładany stoliczek. Cena? Całkiem przyjemna – powiedziałbym nawet, że na tyle korzystna, że aż przestaliśmy rozpamiętywać tamten bolesny epizod. W końcu jak mawiają: „nie ma tego złego, co by Decathlon nie naprawił”.  Z nowym nabytkiem w bagażniku, mogliśmy wreszcie z czystym sumieniem ruszyć do Piranu, czyli turystycznej perełki słoweńskiego wybrzeża. Założenie było takie: dwie noce nad wybrzeżem – jedna na spokojny chill, a druga, żeby cały dzień spędzić nad tym krótkim wybrzeżem na rowerach. Plan był świetny, trasa już prawie wybrana – pedałowanie wzdłuż Adriatyku, z przystankami na kąpiel i kawę. Brzmiało jak wakacyjny sen. Rzeczywistość uderzyła nam trochę w twarz: nie znaleźliśmy wolnego miejsca na żadnym z możliwych kempingów. Zero. Null. Każdy wypełniony po brzegi, a my odbijaliśmy się jak ping-pong od recepcji do recepcji  – a strategicznie była godzina 11.00, bo wtedy jest szansa, że ktoś się wymelduje. Dodajmy, że na tych kempingach nie ma możliwości rezerwacji. Niestety, słoweńskie wybrzeże ma tylko 46 km i wygląda na to, że połowa Europy miała dokładnie ten sam pomysł co my. Te zatłoczone kempingi skutecznie też umacniały nas w decyzji, że najpierw zwiedzimy Piran, a potem to już podziękujemy tym tłumom i Barbórka znajdzie inne fantastyczne miejsce noclegowe, jak to ma w zwyczaju. Ale po kolei.

poniedziałek, 22 września 2025

Wąwóz Vintgar, Tomasz i kąpiele basenowe


Słowenia - Wąwóz Vintgar

Poprzedniego wieczoru wróciliśmy na camping, zmęczeni i głodni, a tam szok i niedowierzanie. Ktoś ukradł nam stolik śniadaniowy! Kto tak robi? Przecież nie był to jakiś wystawny stół bankietowy, tylko zwykły turystyczny mebel, który pamiętał niejedno jajko sadzone czy dobry makaron. Oczywiście przez chwilę byliśmy oburzeni i rzucaliśmy pod nosem teorie spiskowe o złodziejach stolików grasujących w Alpach, ale koniec końców stwierdziliśmy: trudno, życie. Od teraz – a przynajmniej dopóki nie kupimy kolejnego –śniadania jemy w wersji maxi piknikowej – talerz na kolanach, kubek w trawie, pełny survival. Rano pakujemy cały majdan i ruszamy na długo wyczekiwane, ale precyzyjnie zaplanowane tym razem wejście do wąwozu Vintgar. Rezerwacja była na 12:00, ale uwaga – do bramek nie wpuszczają wcześniej niż o wyznaczonym czasie w tzw. slocie. Nam przypadła dokładnie 12:11.  Regulamin to regulamin; nie ma, że boli. Trochę jak na lotnisku: możesz być pierwszy w kolejce, ale i tak musisz odstać swoje. Na wejściu dostaliśmy kaski wspinaczkowe. Obsługa z poważnymi minami oznajmiła, że „to dla bezpieczeństwa, bo można się uderzyć o skały”. Ok, zakładamy. Ale kiedy przeszliśmy całą trasę, wyszło na to, że ryzyko uderzenia się w głowę było mniej więcej takie, jak w kolejce po lody – czyli zerowe.  Za to świadomość, że przed nami ktoś w tym kasku spocił pół fryzury - no cóż, powiedzmy, że higiena nie była najmocniejszą stroną tej atrakcji. Sam wąwóz jednak – fajny. Drewniane kładki zawieszone tuż nad turkusową wodą, małe wodospady, rzeka Radovna wijąca się jak serpentyna. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić zdjęcie, ale oczywiście za nami już sapał kolejny turysta z aparatem, więc rytm marszu przypominał coś pomiędzy pielgrzymką a maratonem fotograficznym. Chociaż udało nam się potem znaleźć spokojny fragment na tej trasie.

wtorek, 16 września 2025

Ja tu Postoj(ną) i Jamnika zobaczę

 

Słowenia - Jaskinia Postojna 

Ten dzień zaczął się od zejścia… nie w dół szlakiem, tylko pod ziemię. Kierunek: Jaskinia Postojna – jedna z największych atrakcji w całej Słowenii. Już sam początek zwiedzania to czysta frajda: zamiast powolnego dreptania dostaje się bilet na podziemną kolejkę. Wyobraźcie sobie wagoniki rodem z wesołego miasteczka, które nagle zamieniają się w ekspres do innego świata. Pędzimy przez skalne tunele, wiatr we włosach, a człowiek czuje się jak górnik po godzinach – tylko zamiast pyłu węglowego mamy bajeczne formacje skalne. Sama jaskinia? WOW. Komory jak hale sportowe, stalaktyty i stalagmity w najdziwniejszych kształtach, a światło wydobywające kolory skał robi robotę. Zwiedziliśmy już kilka jaskiń w życiu, ale serio – ta przebija wszystkie. Monumentalna, dobrze przygotowana do zwiedzania, a jednocześnie wciąż tajemnicza. Jakby krasnoludy z „Władcy Pierścieni” urządziły tu swój salon. Tych jaskiń w Słowenii jest naprawdę dużo, ponad 10 tysięcy, a co roku odkrywane są kolejne. To jedna wielka krasowa kraina (blisko 50% powierzchni Słowenii to kras).

niedziela, 14 września 2025

Bunkrów nie ma, ale i tak jest ... fajnie

 

Słowenia - Grad Kamen, okolice Bled
Dzień zaczął się leniwie, bo na campingu na Soriskiej Planinie wszystko mieliśmy dosłownie pod nosem. Tuż obok namiotów – wyciąg krzesełkowy na szczyt Lajnar. Grzech nie skorzystać. Cena? 8,5 € góra–dół – w tej części Europy to prawie jak za darmo, więc nawet nie udawaliśmy, że idziemy pieszo. Plan był piękny: przejść granią przez Slatnik, Možic i Šavnik, przy okazji oglądając liczne bunkry z czasów I wojny światowej. Tak, tak – w tych górach nie tylko kozice walczyły o życie. Ale oczywiście los miał inne zamiary. Ledwo wjechaliśmy na górę, a tam… chmury. I to takie, że nie było widać dosłownie NIC. Żeby było ciekawiej, pan z obsługi, w typowym slow-słoweńskim stylu, rzucił nam: „Ostatni zjazd za 20 minut, bo nie ma klientów i pogoda nie będzie lepsza”. Według prognoz za godzinę miało zacząć padać. No i tak oto nasza wielka górska wyprawa skończyła się szybciej, niż zdążyliśmy poprawić paski od plecaków. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie jednego bunkra, marudząc i kręcąc nosem zjechaliśmy na dół.

piątek, 12 września 2025

Szlakiem ku Triglavskim Jeziorom

 

Słowenia - Alby Julijskie - Mala Ticarica 

Tym razem los wreszcie się do nas uśmiechnął. Po gradobiciu i ucieczce z wysokości marzyliśmy, żeby choć raz udało się doczłapać do schroniska bez konieczności walki z pogodą. I sukces był widoczny na tym górskim horyzoncie – choć sama podróż na miejsce startu miała w sobie nutkę adrenaliny. Start dzisiejszej wędrówki budził emocje – Planina Blato. Żeby dotrzeć do znanej planiny, czyli pasterskiej hali, musieliśmy najpierw przeżyć jazdę busem po wąskiej, krętej drodze, na której dwie osobówki mijają się z trudem, a nasz kierowca cisnął pojazdem, jakby był na torze Monte Carlo. Z każdą serpentyną mieliśmy wrażenie, że zaraz spadniemy w przepaść. My w środku kurczowo łapaliśmy siedzenia, a on… gadał przez telefon i jedną ręką zmieniał stacje radiowe. Gość miał stalowe nerwy – albo naprawdę wielkie jaja. Barbórce wcale nie imponowała jego podzielność uwagi, bo każdy podskok na zakręcie oznaczał, że kierowca lekko zbacza z umownej drogi. Nasza trasa prowadziła przez kolejne planiny – te pasterskie hale otoczone górami to miejsca, gdzie od wieków pasterze wypasali bydło, a dziś wciąż można zobaczyć tradycyjne drewniane chaty i usłyszeć dzwonki krów. Planiny mają w sobie coś magicznego – niby tylko polany w górach, a jednak pełne historii, zapachu trawy i takiego sielskiego klimatu, jakby czas się zatrzymał. Na miejscu wreszcie mogliśmy rozprostować nogi i ruszyć w trasę.

wtorek, 9 września 2025

Dajmy się przewieźć, zwiedzić i nie przemoczyć

Słowenia - Kamnik i inne atrakcje

Poprzedniego dnia góry zrobiły nam pranie – i to bez programu oszczędnego. Mokre buty, mokre kurtki, mokre skarpetki… słowem, nawet gdyby ktoś chciał, to suchych emocji nie znalazłby u nas. Kolejny dzień postanawiamy spędzić bardziej „samochodowo”. Trzeba wszystko wysuszyć . Mamy bowiem kolejną rezerwację w innym schronisku. Zobaczymy czy natura obdzieli nas aktem łaski. Kierunek: Stara Fužina nad jeziorem Bohinj, ale oczywiście nie może być tak prosto – po drodze zaplanowaliśmy kilka przystanków. Pierwszym jest słoweńska kawa i chwilę potem Žagerski Mlin – stary młyn wodny, który wygląda, jakby od wieków stał w tym samym miejscu i miał gdzieś zmieniające się epoki. Woda huczy, wielkie koło kręci się jak szalone, a Ty stoisz i zastanawiasz się, jak sprytnie ludzie wykorzystywali siłę rzek, zanim wymyślili prąd w gniazdkach (przynajmniej tak sobie to wyobrażaliśmy, bo młyn już dawno nie działa). Obok jest mostek, z którego świetnie widać całą konstrukcję.

poniedziałek, 8 września 2025

SloveLove 1.0

 

Alpy Kamnicko - Sawińskie

SloveLove Wersja 1.0 – tak właśnie nazwaliśmy naszą drugą próbę podbicia słoweńskich terenów. Rzetelnie licząc, to już nawet trzecia podróż do tego bałkańskiego kraju. Kiedyś bowiem, wracając znad Jeziora Garda (zupełnie  po drodze) spędziliśmy tam dwa piękne dni i spodobał się nam ten rejon Europy. Poprzedniego roku realizowaliśmy wersję Slovelove 0.5, zapewne pamiętacie nasze perypetie związane z awarią auta, która skutecznie zatrzymała nas w Polsce. Plan zwiedzania czekał gotowy, dokonaliśmy tylko lekkich korekt. Nadszedł czas sprawdzić nowy samochód. Czternastego sierpnia zatrzaskując za sobą drzwi w pracy krzyczymy jak zwykle: „Ahoj przygodo”. Urlop czas zacząć. Jak to zazwyczaj bywa, jadąc na południe Europy zatrzymujemy się na noc w Radlinie w rodzinnym domu Basi, by następnego dnia ruszyć w długą podróż. Późnym popołudniem docieramy w okolice Solcawy, gdzie rozkładamy się na małym, ale malowniczo położonym campingu. Wieczór przebiega nam na jedzeniu, piciu i pakowaniu plecaków, gdyż następnego dnia zaczynamy trekking. Nie bierzemy jeńców – góry wzywają. Plan na ten dzień zakłada nocleg w schronisku na przełęczy Kamniško sedlo, jednym z najbardziej rozpoznawalnych punktów w Alpach Kamnicko-Sawińskich. Chcieliśmy poczuć prawdziwy klimat gór wysokich – dłuższą wędrówkę, noc na wysokości i poranne widoki ponad morzem chmur.

czwartek, 24 kwietnia 2025

Widoki na pożegnanie

Madera - Porto Moniz, Sexial

Nasza przygoda zmierza ku końcowi. To ostatni pełny dzień na wyspie wiecznej wiosny – tylko dlaczego w wersji skandynawskiej? Zadawaliśmy sobie to pytanie od początku pobytu. Może na zdjęciach tego nie widać, ale nie było dnia bez deszczu. Kilkukrotnie w ciągu dnia pogoda zmieniała się ze słonecznej na deszczową, no i ten wszędobylski wiatr. Planując wyjazd wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale przyznajemy, że tak duża częstotliwość zmiany pogody trochę nas wybijała z rytmu. Ostatni dzień przeznaczyliśmy na objazdówkę po północno-zachodnim wybrzeżu i odwiedzeniu tamtejszych atrakcji. Planujemy wcześnie wrócić do domu, gdyż trzeba będzie się spakować. Ale czy nam to się uda? Na start obieramy za cel Miradouro do Guindaste. To bezpłatny punkt widokowy, posiadający dwie przeszklone platformy wiszące kilkanaście metrów nad taflą oceanu. Można z tego miejsca podziwiać imponujące klify, którymi poprowadzono wspaniałą Verade do Larano, a na dalszym planie widać kontur Półwyspu Świętego Wawrzyńca, natomiast w słoneczne dni można zaobserwować pobliską wyspę Porto Santo. Po nacieszeniu się widokami ruszamy dalej.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Grande finale – no prawie

 

Madera - Pico Grande, Pico Areiro

Męskiej części ekipy zamarzył się wschód. A, że jesteśmy po właściwej stronie wyspy, realizacja nie wymagała zbyt dużego poświęcenia, a słońce na Maderze pojawia się w łaskawym slocie czasowym. Miejsce do obserwacji też wymarzone – Ponta do Bode, na którym już byliśmy pozwala rozkoszować się widokami na Półwysep Wawrzyńca. Po tradycyjnym już wspólnym śniadaniu czas na Pico Grande – podejście nr 2. A podejście to słowo klucz.

piątek, 18 kwietnia 2025

W krainie d(r)eszczowców

 

Madera - Levada do Alecrin, Pico do Facho
 
Być na Maderze i nie być w górach, to jak być w zespole Kovika i nie pisać relacji – według Barbórki oczywiście. Ale najpierw krótkie oświadczenie: nadszedł dzień totalnie restowy. Sponsorem jest bowiem pogoda dla bogaczy. Ale w czasie deszczu się nie nudzimy tylko odpoczywamy, konsumujemy i spędzamy czas na kanapie. Po takim wypoczynku to już tylko w góry można iść. Krąży w nas gorąca krew, dlatego planujemy ruszyć na Pico Grande. Podjeżdżamy na miejsce (w pobliżu zatoczki autobusowej), a tam niespodzianka – droga na parking zamknięta. Tym razem dreszcze złości nas przeszły, bo pogodowo nie jest tak źle, a tu klops. I wymyślaj co teraz i kombinuj jak żyć… podejmujemy decyzję – jedziemy na Levadę do Alecrim. Nastrój w grupie nieco lepszy, działamy. Dojeżdżamy na znany nam już parking w okolicach Rabacal. Coś mgliście tu i wietrznie, ale jesteśmy powyżej 1000 metrów n.p.m. Levada do Alecrim (PR 6.2.) prowadzi do Lagoa do Lajeado. Ciekawe wodne rozwiązania przykuwają naszą uwagę. Jest dosyć błotniście i mokro – w sumie nic nowego. Sprawnie dochodzimy do małego wodospadu, licząc, że będziemy mogli wspiąć się wyżej na fajne punkty widokowe. Ale nic z tego, poziom wody jest tak wysoki, że przejście na drugą stronę suchą stopą jest niemożliwe.

czwartek, 17 kwietnia 2025

Królewska droga

 

Madera - Levada do Rei, Verada Canical
 
Kolejny dzień naszej maderskiej przygody. Analizując prognozę pogody stwierdzamy, że południe wyspy nie zapowiada się obiecująco. Wybór pada więc na północną część a konkretnie na Levada do Rei (Levada Króla) w okolicy Sao Jorge. Skąd taka nazwa? Z powodu jej patrona bo to właśnie król Manuel II – ostatni król Portugalii – zarządził jej budowę. Jednak tempo budowy nie było królewskie, proces ten był mozolny i trwał ponad 20 lat. No dobrze, ale po siedmiu dniach relacji możecie właściwie zapytać – co to są te lewady? Co chwilę o nich wspominamy więc należy się słowo wyjaśnienia. Levada to charakterystyczny dla Madery rodzaj kanału irygacyjnego. Ich historia sięga XV wieku gdy pierwsi osadnicy zakładając miasta na południu wyspy napotkali na problem z wodą pitną. Historycznie ta część wyspy jest suchsza i cieplejsza od północnego krańca. Dlatego też nieodzowne stało się wymyślenie sposobu na dostarczenie wody z północy na południe. Postawiono na system swoistych „korytek” ciągnących się przez cała wyspę. Na początku budowano je z drewna by wraz z upływem czasu postawić na bazaltowe kamienie jako budulec a w końcu na beton. Aby zapewnić ich pełną funkcjonalność wzdłuż korytek budowane były ścieżki. Ułatwiały one dostęp osobom odpowiedzialnym za kontrolę prawidłowego przepływu wody. W obecnych czasach nadal pełnią ważną funkcję w rolnictwie m. in. pomagając w nawadnianiu wszechobecnych plantacji bananów. Dodatkowo mają swój udział w wytwarzaniu energii elektrycznej w elektrowniach wodnych oraz – co skrzętnie wykorzystujemy – stanowią atrakcję turystyczną. Szacuje się, że obecnie na wyspie jest około 3000 km tych wodnych traktów. No dobrze, tyle tytułem wstępu.

wtorek, 15 kwietnia 2025

Śladami zakonnic i widokowych levad

 

Madera - Levada Nova, Levada do Moinho

To już tydzień jak jesteśmy na maderskim terenie. Czas szybko leci, ale robota się sama nie zrobi. Pogoda – cóż, na pierwszą część dnia zapowiada się bez szału, ale liczymy, że z każdą godziną będzie lepiej i tego się trzymajmy. Rozpoczynamy poszukiwanie zakonnic, a dokładnie słynnej Doliny Zakonnic, czyli Curral das Freiras, zawdzięczającej swą nazwę zakonnicom z klasztoru Santa Clara w Funchal, które w XVI wieku uciekły przed piratami i schroniły się w tym trudno dostępnym miejscu. Lata temu miejscowość ta była całkowicie odizolowana od reszty wyspy. Dostać się do niej można było jedynie ścieżkami na zboczach gór. Wspinamy się naszą pancerną Dacią coraz wyżej, omijając po drodze liczne gałęzie. Wiatr nie jest naszym sprzymierzeńcem, ale bezpiecznie docieramy do punktu widokowego Eira do Serrado. Parkujemy wehikuł i ruszamy po te widoki. Ścieżka iście chodnikowa i niewymagająca. Co chwilę pojawia się jakaś tęcza, a chmury odsłaniają widoki, by szybko je zasłonić. Nie wypuszczamy więc aparatów z dłoni, polując na dobry moment. Nagrywamy trochę filmików i schodzimy do parkingu, bo wiatr nie odpuszcza, a my jak chorągiewki latamy od lewa do prawa. Nawet w tych warunkach dolina robi wrażenie. Panorama jest rozległa, a stojące w dole domki kuszą, żeby do nich zejść. Przy punkcie widokowym Eira do Serrado znajduje się ciekawa i bardzo popularna ścieżka, która zaprowadzi Was do samej doliny. Trasa ma podobno 2 kilometry, nie jest wymagająca, ale schodzi się cały czas w dół. My jednak nie wybieramy tej opcji, bowiem będziemy jeszcze wędrować (a przynajmniej tak zakładamy i czy to się uda, czas pokaże) widokową trasę górską na Pico Grande, która oferuje panoramę na Dolinę Zakonnic z nieco innej perspektywy.

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

„Komnata fok” i rybki na talerzu


Madera - Camara de Lobos, Cabo Girao, Ponta do Pargo
 
Niedziela dzień Pański. Chętni udają się do małego kościółka, znajdującego się powyżej naszego domu. Prowadzi do niego bardzo stroma droga. Po fakcie podobno najbardziej strome podejście w ciągu całego wyjazdu. Po pięciu dniach intensywnego łażenia przydałby się jakiś reset. Z drugiej strony szkoda dobrych prognoz, więc skoro było coś dla duszy musi być też coś dla ciała. Będzie to nasz taki aktywny wypoczynek. Ze względu na niezbyt wczesną porę wybieramy mały city break.  Jedziemy do Câmara de Lobos, które jest głównym portem rybackim Madery. Tą osadę rybacką odkrył João Gonçalves Zarco, który był zachwycony widokiem fok morskich na nabrzeżu i tak właśnie nazwał tą miejscowość, co dosłownie oznacza „Komnatę Fok”. Tak samo zachwycony tym miastem był Winston Churchill, który w połowie XX wieku odwiedził wyspę w poszukiwaniu malarskich inspiracji. Powinno podobać się i nam. Po kilkudziesięciu minutach jazdy parkujemy na jednym z podziemnych parkingów i ruszamy pełni nadziei na wspaniałe widoki.

niedziela, 13 kwietnia 2025

W poszukiwaniu leśnych źródeł

 

Madera - Fanal forest, Levada 25 fontes

Prognozy na ten dzień przewidują przebłyski słoneczne i (na ile to możliwe na Maderze) małe ilości deszczu. Szlaki są otwarte, więc korzystamy z tych darów losu i zaraz po śniadaniu ruszamy na kolejny trip. Wybieramy się na zachodnią stronę wyspy, przemierzając kręte północne wybrzeże. Płaskowyż Paúl da Serra to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc na Maderze – położony na wysokości około 1 300-1 500 m. n.p.m. – stanowi największy obszar równinny na wyspie i jest całkowicie inny niż większość górzystego, zielonego krajobrazu Madery. Panuje tam surowy, wietrzny krajobraz, który przypomina bardziej szkockie wrzosowiska niż tropikalną wyspę. Płaskowyż ten dzięki swojej budowie jest niczym gąbka chłonąca wszystkie opady, dzięki temu właśnie tutaj swój początek ma większość levad na wyspie. W pogodne dni widać ocean z obu stron wyspy – to jedno z niewielu takich miejsc. Czy i my tego doświadczymy? Trzeba się przekonać. Zanim jednak dotrzemy do głównego punktu dzisiejszej wycieczki, po drodze zatrzymujemy się przy Miradouro da Eira da Achada. To malowniczy punkt widokowy położony w miejscowości Ribeira da Janela na północnym wybrzeżu Madery. Został otwarty w 2009 roku i oferuje spektakularne widoki na klifowe wybrzeże Atlantyku, obejmujące obszar od Seixal po Ponta Delgada. Punktów takich na wyspie jest wiele, lecz ten, wraz z widokami w gratisie, oferuje jeszcze wspomnienia z dzieciństwa za sprawą dużej huśtawki, na której można się pobujać ze spektakularnymi widokami. Po obowiązkowej sesji foto ruszamy dalej.

czwartek, 10 kwietnia 2025

Podobno widoki z Ruivo są piękne

 

Madera - Pico Ruivo i inne miradouro
 
Podobno tego dnia załamanie pogody ma pozostać już tylko wspomnieniem. Podobno ma być słonecznie w górach, podobno szlaki mają być znowu otwarte. Podobno – słowo, które wyzwala w nas nadzieję, karmi nas nią od rana, pozwala snuć plany, żeby ruszyć na podbój najwyższego szczytu wyspy – słynnego Pico Ruivo, wznoszącego się na wysokości 1862 m. n. p. m. Szlaków na ten szczyt jest kilka. Począwszy od najbardziej popularnego PR1, którym to idąc można doświadczyć wszelkich zachwytów nad naturą, przechodząc granią z innego znanego szczytu Pico Areiro; skończywszy na iście łatwej ścieżce, niczym wejście na Szpiglasowy Wierch w Tatrach. Planując nasz wyjazd oczywiście wybieramy widokowy szlak granią, lecz po sierpniowych pożarach w centrum wyspy ów szlak jest zamknięty do odwołania. Aby zmierzyć się z „huwio” wybieramy jedyny dostępny w tej chwili szlak – iście ceprowski wariant. Próbujemy dostać się na parking w Achada do Teixtera i w międzyczasie zatrzymujemy się pod zamkniętym szlabanem. No nie… jednak tego dnia szlak dalej zamknięty?!?! Do parkingu pozostało nam jeszcze jakieś 4 km, więc emocje (mimo wczesnej godziny porannej) buzują. No może z tą poranną godziną trochę przesadziłem, bo 9 już na zegarku… ale czy naprawdę tak szybko należy skreślać nasze plany? Na szczęście pod szlaban podjeżdża strażnik i macha do nas informując, że przejazd za chwilę będzie możliwy, ale potrzebuje pomocy, aby podnieść szlaban. Sławek ofiarnie rzuca się na pomoc strażnikowi i po kilku minutach okazuje się, że na parkingu meldujemy się dziś jako pierwsi.

wtorek, 8 kwietnia 2025

Kolorowe i bujne Funchal

Madera - Funchal, Cristo Rei

Wiatr się rozszalał na dobre. Lawrence przybrał na sile, a na skutek jego dzikiej natury zamknięto wszystkie szlaki wędrowne na całej wyspie. Ale nie poddajemy się – trzeba coś robić na urlopie. Wybór pada na stolicę Madery, czyli Funchal. W pierwszej kolejności jednak postanawiamy złożyć modły o lepszą pogodę na kolejne dni – chyba nie do końca ich wysłuchano, ale podjęliśmy próbę zjawiając się pod pomnikiem Cristo Rei na Ponta do Garajau. Pomnik Chrystusa został wzniesiony jako podziękowanie za ocalenie życia mieszkańców Madery podczas trzęsienia ziemi w 1926 roku. Konotacje ze Świebodzinem nieuniknione, ale okoliczności przyrody jakby milsze. Modły odprawione czas ruszać dalej w kierunku stolicy. I tutaj trzeba przyznać, że takich stromych podjazdów jak w Funchal dotychczas nie widzieliśmy. Najlepiej z opcją ustąpienia pierwszeństwa lub brutalnego znaku stop na ulicy, której nachylenie wynosi 30%. No mają rozmach….cytując klasyka. Mimo rozwijającej się masowej turystyki, można zaparkować w stolicy za całe 2,5 euro za dzień i co całkiem blisko centrum.

niedziela, 6 kwietnia 2025

Laurenco i Lawrence – przypadek? Nie sądzę…

 

Madera - Ponta do Sao Laurenco

Podekscytowani pierwszym dniem, kolejny planujemy spędzić na wschodzie wyspy. Nie trzeba wcześnie się zrywać, gdyż od miejsca docelowego dzieli nas tylko 11 km. Ponta Sao Laurenco, bo o tym skrawku ziemi mówimy, czyli szlak PR8 to gwarancja zobaczenia najlepszych klifowych scenerii na Maderze. Ten półwysep zresztą jak cała wyspa jest zbudowana głównie z bazaltu. Półpustynny klimat i duża ekspozycja na wiatr na całej trasie wyjaśniają brak drzew, co wyróżnia go od pozostałej zalesionej części Madery. A w rezultacie brak cienia może nieść za sobą skutki solidnej opalenizny, o czym przekonamy się wieczorem. Zapowiada się piękny dzień. Dojeżdżając na parking jesteśmy zdziwieni, że jest jeszcze sporo wolnych miejsc, jednak za chwile okaże się jaki jest powód tej sytuacji. Przy wejściu na szlak strażnicy parku zawracają wszystkich, ponieważ dzisiaj wszystkie znakowane szlaki maderskie zostały właśnie zamknięte. Do wyspy zbliża się niż przynoszący ze sobą silne wiatry i dużo opadów. WTF!!! No ale jak to tak? Póki co nie odczuwamy żadnych klimatycznych symptomów tego niżu. Idziemy na pobliskie wzgórze i naszym oczom ukazuje się rzesza turystów wędrujących szlakiem. Bijemy się z myślami co robić. Przecież ten wiatr jest ledwo odczuwalny, a wszystkie radary pogodowe pokazują lekkie pogorszenie pogody dopiero popołudniu.

środa, 2 kwietnia 2025

Widoki balkonowe i oceanowe


Madera - Verada do Larano, Miradouro Dos Balcoes, Santana
 
Ta maleńka wyspa pośrodku Atlantyku zawsze była wysoko na liście naszych marzeń, czyli miejsc do zobaczenia. Nazywana wyspą wiecznej wiosny ze względu na swój łagodny klimat. Łączy w sobie bogatą historię, widoki zapierające dech w piersiach, wspaniałą kuchnię oraz kameralne miasteczka i wioski. Za odkrywców uważa się Portugalczyków: Joao Goncalvesa Zarco i Tristao Vaza Teixeirę, których sztorm zagnał w 1418 r. na Porto Santo – nieodległą wyspę należącą do Archipelagu. To właśnie oni nadali jej nazwę Ilha Madeira czyli „wyspy drewna”. Pomysł na odwiedzenie tej idyllicznej wyspy zrodził się po nieudanym urlopie na Słowenii. Do wspólnego projektu już w październiku zaprosiliśmy Kasię, Sławka i Marka, którzy ochoczo potwierdzili swoją obecność. Od tego momentu szukaliśmy cennych informacji oraz zaznaczaliśmy pinezkami na googlowych mapach miejsca z serii „must see”. Po kilku miesiącach intensywnych poszukiwań cała nasza piątka wsiada do rejsowego Wizzair’a, by po pięciu godzinach przenieść nas do raju, który miał nam zapewnić ogrom wrażeń i niezapomnianych przeżyć. Odbieramy naszą pancerną Dacie Duster i rozgaszczamy się w jednym z pięknie położonych domów w Machico. Po wstępnym rozpoznaniu ruszamy w miasto – co prawda tylko na zakupy do pobliskiego Continente, ale dzisiejszy dzień przeznaczamy na wstępne sprawy administracyjne. Sama droga powrotna do domu przysporzyła nam sporo wrażeń. Strome podjazdy i zjazdy wąskimi miejskimi uliczkami wyzwalają u kierowcy (i nie tylko) porcje solidnego skupienia. Wieczorem przy butelce lokalnego wina obmyślamy plan na następny dzień. I tak właśnie będzie wyglądał każdy wieczór do końca naszego dwutygodniowego pobytu.

piątek, 21 lutego 2025

Czy Wielka Racza nas uraczy?

  

Beskid Żywiecki - Wielka Racza

Drugi dzień beskidzkiej przygody. Pogoda jest wręcz idealna – rześkie, zimowe powietrze, delikatne promienie słońca i brak wiatru. Z takim nastawieniem ruszamy w stronę schroniska na Przegibku, które jest naszym pierwszym celem na trasie. Podejście nie sprawia większych trudności, a po 1,5 godziny spokojnego marszu docieramy do schroniska na Przegibku. Nie mamy dziś presji czasowej – nocleg czeka na nas w schronisku na Wielkiej Raczy, więc możemy pozwolić sobie na dłuższy przystanek. Kawa w takich okolicznościach przyrody to zawsze dobry pomysł, a do tego jesteśmy zaskoczeni małą liczbą ludzi w schronisku. Trafia się jedynie jakiś przypadkowy gość typu „szybko chodzę, bo jestem super i w ogóle to gdzie ja to nie byłem”.

Śladami beskidzkich hal

 


Hala Boracza, Redykalna, Bieguńska, Bacmańska, Lipowska, Rysianka

Początek lutego, zimowy poranek w Żabnicy Skałce. Powietrze jest rześkie, ale pogoda zapowiada się obiecująco na bliskie i dalekie obserwacje. Zaczynamy naszą wędrówkę w górę, kierując swoje pierwsze kroki na Halę Boraczą. Po godzinie marszu docieramy do schroniska i robimy przystanek na jeszcze gorącą jagodziankę. Pierwszy lot dronem to zwiastun dobrych widoków w kierunku Tatr i Małej Fatry.