Słowenia - Wąwóz Vintgar
Poprzedniego wieczoru wróciliśmy na camping, zmęczeni i głodni, a
tam szok i niedowierzanie. Ktoś ukradł nam
stolik śniadaniowy! Kto tak robi? Przecież nie był to jakiś
wystawny stół bankietowy, tylko zwykły turystyczny mebel, który pamiętał
niejedno jajko sadzone czy dobry makaron. Oczywiście przez chwilę byliśmy
oburzeni i rzucaliśmy pod nosem teorie spiskowe o złodziejach stolików
grasujących w Alpach, ale koniec końców stwierdziliśmy: trudno, życie. Od teraz
– a przynajmniej dopóki nie kupimy kolejnego –śniadania jemy w wersji maxi piknikowej
– talerz na kolanach, kubek w trawie, pełny survival. Rano pakujemy cały majdan
i ruszamy na długo wyczekiwane, ale precyzyjnie zaplanowane tym razem wejście
do wąwozu Vintgar.
Rezerwacja była na 12:00, ale uwaga – do bramek nie wpuszczają wcześniej niż o wyznaczonym
czasie w tzw. slocie. Nam przypadła dokładnie 12:11. Regulamin to regulamin; nie ma, że boli.
Trochę jak na lotnisku: możesz być pierwszy w kolejce, ale i tak musisz odstać
swoje. Na wejściu dostaliśmy kaski wspinaczkowe.
Obsługa z poważnymi minami oznajmiła, że „to dla bezpieczeństwa, bo można się
uderzyć o skały”. Ok, zakładamy. Ale kiedy przeszliśmy całą trasę, wyszło na
to, że ryzyko uderzenia się w głowę było mniej więcej takie, jak w kolejce po
lody – czyli zerowe. Za to świadomość,
że przed nami ktoś w tym kasku spocił pół fryzury - no cóż, powiedzmy, że
higiena nie była najmocniejszą stroną tej atrakcji. Sam wąwóz jednak – fajny.
Drewniane kładki zawieszone tuż nad turkusową wodą, małe wodospady, rzeka
Radovna wijąca się jak serpentyna. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić
zdjęcie, ale oczywiście za nami już sapał kolejny turysta z aparatem, więc rytm
marszu przypominał coś pomiędzy pielgrzymką a maratonem fotograficznym. Chociaż
udało nam się potem znaleźć spokojny fragment na tej trasie.
Po wyjściu z wąwozu są dwie opcje powrotu: jedna nudniejsza, druga widokowa. No i wiadomo, że wzięliśmy tę drugą – trawersem, z panoramą na Karawanki i nawet król słoweńskich gór, czyli szczyt Triglav odsłaniał w oddali swoją trójgłową koronę. Pogoda wreszcie dopisała, więc aparaty cykały w tempie azjatyckich turystów. W połowie trasy zatrzymaliśmy się w barze przy kaplicy św. Katarzyny. Typowy układ wiejskiego pejzażu: coś dla sfery sacrum i coś dla profanum. Zimny radler w słońcu po takim spacerze? Smakował lepiej niż niejeden szampan.
Kiedy wróciliśmy do auta, plan dnia jeszcze się nie skończył. Ruszyliśmy dalej na południe, bo trzeba było podjechać bliżej słoweńskiego wybrzeża. Po drodze zahaczyliśmy jednak o perełkę – kościół św. Tomasza w miejscowości - tak, też Św. Tomasz. Malowniczo położony na wzgórzu, z widokiem na góry i zielone pagórki. Tym razem wjazd pod górę nie był aż tak stresujący jak kilka dni wcześniej do Jamnika – serca biły normalnym rytmem, bez potrzeby użycia respiratora. Widoki z góry też wcale nie gorsze – można siedzieć godzinami i patrzeć, jak świat powoli toczy się w dolinach.
Na koniec dnia dojechaliśmy na camping Mirjam. A tam – niespodzianka: darmowy basen! No to szybkie przebranie, chlup do wody i wszystkie trudy dnia odeszły w niepamięć.
Po takich atrakcjach mogliśmy jednogłośnie stwierdzić: to był świetny dzień – pełen widoków, emocji, lekkiej irytacji stolikiem i kaskami, ale zakończony zimnym radlerem i kąpielą w basenie. A sam Wąwóz Vintgar? Fajny, ale uczciwie – wąwóz w Tolminie przebija go klimatem i luzem. Vintgar ma swoją magię, ale trochę za dużo regułek i trochę za mało autentyczności.
Po wyjściu z wąwozu są dwie opcje powrotu: jedna nudniejsza, druga widokowa. No i wiadomo, że wzięliśmy tę drugą – trawersem, z panoramą na Karawanki i nawet król słoweńskich gór, czyli szczyt Triglav odsłaniał w oddali swoją trójgłową koronę. Pogoda wreszcie dopisała, więc aparaty cykały w tempie azjatyckich turystów. W połowie trasy zatrzymaliśmy się w barze przy kaplicy św. Katarzyny. Typowy układ wiejskiego pejzażu: coś dla sfery sacrum i coś dla profanum. Zimny radler w słońcu po takim spacerze? Smakował lepiej niż niejeden szampan.
Kiedy wróciliśmy do auta, plan dnia jeszcze się nie skończył. Ruszyliśmy dalej na południe, bo trzeba było podjechać bliżej słoweńskiego wybrzeża. Po drodze zahaczyliśmy jednak o perełkę – kościół św. Tomasza w miejscowości - tak, też Św. Tomasz. Malowniczo położony na wzgórzu, z widokiem na góry i zielone pagórki. Tym razem wjazd pod górę nie był aż tak stresujący jak kilka dni wcześniej do Jamnika – serca biły normalnym rytmem, bez potrzeby użycia respiratora. Widoki z góry też wcale nie gorsze – można siedzieć godzinami i patrzeć, jak świat powoli toczy się w dolinach.
Na koniec dnia dojechaliśmy na camping Mirjam. A tam – niespodzianka: darmowy basen! No to szybkie przebranie, chlup do wody i wszystkie trudy dnia odeszły w niepamięć.
Po takich atrakcjach mogliśmy jednogłośnie stwierdzić: to był świetny dzień – pełen widoków, emocji, lekkiej irytacji stolikiem i kaskami, ale zakończony zimnym radlerem i kąpielą w basenie. A sam Wąwóz Vintgar? Fajny, ale uczciwie – wąwóz w Tolminie przebija go klimatem i luzem. Vintgar ma swoją magię, ale trochę za dużo regułek i trochę za mało autentyczności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)