piątek, 5 grudnia 2025

Górski finał z widokiem na alpejskie kolosy

 

 

Alpy - Monte Spalavera 1534 m.n.p.m.

Ostatni dzień naszego włoskiego wypadu postanowił wejść na scenę z przytupem. Zamiast leniwego cappucio nad brzegiem jeziora wybieramy górskie panoramy, szczyty i trekking, który miał być dłuższy niż ten z dnia pierwszego (ale równie przyjemny). No i był! Natura potrafi być łaskawa. Pogoda tego dnia robiła za idealnego hosta: zero wiatru, zero chmur, temperatura grubo powyżej 15 stopni, a całość doprawiona jesiennymi kolorami. Listopad w Polsce? Deszcze, wichura, suszarka do liści? Tu? Pocztówka z raju. Parking znajdował się dosłownie rzut beretem od miejsca, gdzie dwa dni wcześniej zjechaliśmy zipline’em – więc kierowca i autko znali już każdy z tysiąca zakrętów, które spotyka się na tych włoskich serpentynach. Silnik jęknął parę razy, ale generalnie zachowywał się dzielnie, jakby mówił: „Ech, znowu to samo, dam radę”. Na parkingu stał tylko jeden samotny samochód – znak, że nie będzie tłumów i przepychanek o widoki. Ruszamy więc śmiało na podbój Monte Spalavera (1534 m n.p.m.). Trasa zaczyna się szeroką, wygodną drogą przez las, z którego tylko miejscami przebijają się sąsiednie zbocza. Czeka nas seria pięciu dłuższych zakosów – dwa pierwsze najdłuższe, idealne do wyrabiania kondycji… lub pretekstu do krótkich przerw „na zdjęcia”. I słusznie, bo już na końcu pierwszego zakosu zza linii drzew wychyla się ON. Majestatyczny, ośnieżony masyw. Efekt WOW murowany. Taki widok, że człowiek na chwilę zapomina, po co właściwie idzie – dla szczytu, czy dla tej bijącej po oczach alpejskiej elegancji.









Im wyżej, tym więcej panoram, tym więcej pstrykania zdjęć, tym większa szansa, że trekking potrwa dwa razy dłużej, bo co chwilę: „Ojej, ale pięknie! Poczekaj, jeszcze jedno selfie!”. I tak oto ze „spoko, szybko wejdziemy” zrobiła się przyjemna, wolna wędrówka.






Na szczyt wchodzimy z bananami na ustach, a tam… pełna cisza i tylko jeden sympatyczny Włoch, który – jak się okazało – robi tu codzienną prasówkę. No bo jak czytać lokalną gazetę, to tylko z widokiem na Alpy, wiadomo. Te białe giganty za naszymi plecami to Masyw Monte Rosa, dumnie prężący śnieżne muskuły. Liczyłem, że między grzbietami wyłowię charakterystyczny kształt Matterhornu, ale Monte Zeda skutecznie go zasłania. No trudno – i tak widoki warte są każdego kroku. Tu naprawdę można się poczuć wyjątkowo. Na szczycie spędzamy około półtorej godziny, chłonąc panoramy z każdej strony świata, po czym schodzimy na nisokości z lekką opalenizną na twarzy i takim miłym poczuciem, że to był najlepszy dzień wyjazdu.


















W drodze powrotnej obowiązkowa kawa w przydrożnej kawiarni – taka, która w Polsce smakowałaby „ok”, a tutaj smakuje jak „najlepsza na świecie”. Włosi robią coś z tymi ziarnami i chyba nie chcą zdradzić jak, czyli in che maniera? W ostatniej chwili łapiemy prom w Stresie na wyspę Isola Bella – największą i najbardziej znaną z Wysp Boromejskich. Kapitan rzuca tylko krótkie: „Ostatni kurs za 40 minut!”. No to super, zwiedzanie w trybie sprintu.

Isola Bella słynie z:

·         Barokowego Palazzo Borromeo – pałacu z komnatami, jak z filmu kostiumowego,

·         Tarasowych ogrodów, w których pawie pozują jak modelki,

·         Barokowych grot, które wyglądają jak dekoracja z teatru,

·         Muzeów pełnych historii rodu Borromeo.

Poza sezonem wszystko jest zamknięte. Ale pozostają urocze wąskie uliczki i kamienice. A do ogrodów udaje się zajrzeć z wertykalnej pozycji. Z góry wyglądały bajecznie, prawie jak ogrodowy tort piętrowy.

















Wracamy promem na stały ląd i robimy ostatni spacer po Stresie. Co rzuca się w oczy? Hotelowe fasady! Pałace, nie hotele. „Mają rozmach, sk…bańcy” – ciśnie się na usta. Marmury, zdobienia, balkony, wszystko w stylu „patrzcie, turyści, my tu rządzimy”. Barbórka z dumą rzuca: „Noo to jest włoskie Art Nouveau – secesja Panie i Panowie”. Mądrala z niej.












Trzy dni nad Lago Maggiore okazały się strzałem w dziesiątkę, a może i w jedenastkę. Pogoda jak z katalogu, widoki jak z ekranu wygaszacza, adrenalina, góry, jezioro i espresso za 1,50 €.

W trzy dni wcisnęliśmy:

·         górskie serpentyny,

·         największą tyrolkę w Europie,

·         trekking po historycznej Linii Cadorna,

·         panoramy na alpejskie kolosy,

·         szwajcarski kurort Locarno,

·         darmową sztukę – w 10 kościołach,

·         wizytę na Boromejskiej wyspie w biegu,

·         i dużo włoskiego klimatu.

Jeśli każdy nasz listopadowy wypad ma wyglądać tak jak ten – to my poprosimy o powtórkę. W każdej chwili. Ciao i do następnego – A presto!

WIĘCEJ ZDJĘĆ 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)