sobota, 25 lipca 2015

Tego się nie da opisać - to trzeba zobaczyć



Dolomity - Lago di Sorapis  1923 m.n.p.m.

Ostatni dzień przeznaczamy na lajtowe wejście nad bajeczne jezioro - Lago di Sorapis. Ponieważ zbliżamy się do końca naszego zaplanowanego urlopu, przemieszczamy się na camping Olimpia z Canazei do Cortina d’Ampezzo i tam rozkładamy ostatni obóz. Przepiękne miejsce w lesie nad rzeką, która ma również inny walor-wieczorem służy do schłodzenia dobrych trunków. Po rozbiciu namiotów i szybkim posiłku ruszamy stronę masywu Sorapis na przełęcz, którą Barbórka nazywa „Trzy krocze”, czyli Tre Croci, które jest punktem startowym.
Trasa początkowo wiedzie lasem – szlak nr 215, po czym przechodzi w odcinek bardziej skalny. Jest to prosta trasa o kilku eksponowanych miejscach, ale bez trudności technicznych. Widokowa, więc robimy dużo fotek.





W międzyczasie Sonia tak zapatrzyła się w alpejskie kwiatki i chciała sobie pstryknąć taki jeden na stromym zboczu. Poprosiła, abym podał jej mój kijek. Ok nie ma sprawy. Pętla zawinięta na nadgarstku i mój mocny chwyt na niewiele się zdał. Gdy tylko wzięła ciężar ciała na siebie, rączka odpadła od kijka a uchwyt został mi w dłoni. Zsuwając się troszkę napędziła sobie i nam strachu. W ten oto sposób jako ostatnia zniżyła się do poziomu gleby z naszej czwórki. Po około 2,5 godz. Docieramy nad jezioro o kolorze: i tutaj wersji jest kilka: turkusowe, zielone z kokosowym mlekiem, trudne do określenia. Siedzimy nad jeziorem długo podziwiając okoliczne szczyty, jeden jak tłumaczy nam Zanzara z włoskiego oznacza „Palec Boży” i tak to wygląda. Postanawiamy obejść jeziorko dookoła, ostatnie metry są nawet wspinaczkowe – te Dolomity ciągle czymś zaskakują! I wracamy tę samą drogą do parkingu, gdzie czeka na nas samochód.







W samochodzie Sonia zauważa komara i krzyczy do Kovika: „weź go ubij, szybko!”, po czym Zanzara tłumaczy nam, że właśnie ją zabiliśmy – po włosku Zanzara oznacza właśnie…komara!!! Mamy z tego ubaw na całego. Na campingu odkrywamy cudowne miejsce na spożycie wszystkiego, co nam jeszcze zostało. Jest świeża sałatka z rukoli, roszponki, włoskiej fety, oliwek oraz oliwy – do tego serwujemy sobie dziś schłodzone w rzece winka, a Kovik odkrywa, że kociołek o węgierskim smaku z ziemniakami warto wymieszać z 2 torebkami ryżu - tak tworzy się niesamowita potrawa – ziemniaczano – ryżana (kto by pomyślał, że to będzie dobre?:)) – chyba rośnie nam nowy Szef Kuchni. I takie tam głupoty przychodzą nam tego ostatniego wieczora do głowy – zabawa przednia i aż szkoda wracać. Tym bardziej, że cytując Panią Zanzarę: towarzystwo kiepskie z „ponurą atmosferą w ekipie, niesamowicie nudne trasy, nieurokliwe widoki, no i do tego jeszcze ta beznadziejna pogoda. Z trudem, ale jakoś wytrzymaliśmy ten tydzień” Następnego dnia zwiedzamy Cortinę i wracamy na ten czysty i otwarty na nas Śląsk. Ale po czymś takim długo nie można się pozbierać. Amare di Dolomiti.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)