Alpy Julijskie - Matajur
Po dwóch dniach city breaku (czytaj: włóczenia się po wąskich
uliczkach, udawania znawców architektury i wciskania w siebie wszystkiego, co
miało choć cień mozzarelli na sobie) nabraliśmy nowych sił. A jak człowiek
naładuje baterie pizzą i kawą, to od razu ciągnie go z powrotem w góry. No bo
ileż można patrzeć na morze, skoro tam w tle wciąż kuszą szczyty? Zostajemy
jeszcze na włoskiej ziemi. Jedziemy przez równiny Wenecji Julijskiej – płasko
jak stół, tylko gdzieś daleko majaczą zębate krawędzie Alp. Ale im bliżej
granicy, tym więcej serpentyn i tym głośniej jęczy nasz dzielny S-Max, który udaje,
że jest górskim potworem. Kilkaset metrów w pionie, niezliczona ilość zakrętów,
kilka głębokich westchnień pasażerów i nagle – jesteśmy przy Rifugio Pelizzo. Schronisko
otwarte, więc grzechem byłoby nie wpaść na kawę. A że była tak dobra, to
wjechały dwie. W końcu góry bez kofeiny nie smakują tak samo. Zresztą, już samo
picie espresso na tarasie z widokiem na Adriatyk
to doświadczenie, które spokojnie mogłoby być sprzedawane jako luksusowe spa
dla duszy. Człowiek zastanawia się, czy ta kawa rzeczywiście jest tak pyszna,
czy po prostu powietrze przefiltrowały góry i podają ją tu z dodatkiem czystego
zachwytu.
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
A.jpg)