czwartek, 2 października 2025

Wodospady, rozczarowania i piwna nirwana

 Gozd Martuljek, Žalec

Z samego rana budzi nas myśl: „ostatni dzień, zróbmy coś spektakularnego”. Źródła internetowe kuszą pięknymi wodospadowymi szlakami. Realizujemy ten plan. Z kempingu w Gozd Martuljek ruszamy najpierw na Dolny Martuljkov Slap. Ścieżka prowadzi leniwie wzdłuż potoku, woda szemrze, a w tle majaczą potężne ściany gór. Drewniane mostki, zielone paprocie, no i ten wodospad – prawdziwa perła. Spada z hukiem, rozbija się o skały, pryska na wszystkie strony. Robi dokładnie to, co wodospad robić powinien: zachwyca. Po takim widowisku człowiekowi należy się nagroda. Więc oczywiście kawa i piwo w Brunarica pri Ingotu. Knajpka z klimatem, piwo zimne, kawa gorąca – słowem, równowaga wszechświata przywrócona. Następnie ambitnie kierujemy się na drugi Martuljkov Slap, ten wyżej położony. Trasa już mniej spacerowa, bardziej „sport ekstremalny w wersji light”. Mamy stalowe liny, klamry, trochę wspinaczkowego klimatu – idealnie, by poczuć się jak alpiniści z Instagrama, tylko bardziej spoceni. Wysokość i dzikość szlaku obiecuje, że zaraz spotkamy coś epickiego – wodospadowy cud świata. Internet przecież obiecał. Reklamowe zdjęcia pokazywały kaskadę wody lśniącą w słońcu niczym włosy Roszpunki. Wchodziliśmy więc z coraz większą ekscytacją w końcu docieramy. Patrzymy na wodospad. Patrzymy na siebie. Patrzymy znowu na wodospad. I co? Rozczarowanie. W internecie wyglądał jak cud natury dotknięty boską ręką Michała Anioła. W rzeczywistości – strumień spuszczony z kranu w trybie „ecco”. Siedzieliśmy chwilę, czekając, na zmianę światła i kompozycji. Nic z tego…. Zrobiliśmy zdjęcia –, żeby potem porównać z tymi insta wizjami i udowodnić, że to nie my mamy krzywe oczy. Wracając, stwierdziliśmy zgodnie: dolny slap wygrał bezapelacyjnie. Ale przygoda była, emocje były, trochę potu na czole też – więc bilans dodatni. Nieco zawiedzeni, schodzimy w dół.

środa, 1 października 2025

Kanin odwołany, czyli witaj Sella Nevea!

Dolomity Friulijskie - Sella Leupa

Plan na dziś był tak prosty, że aż podejrzany: wjeżdżamy kolejką na Kanin – najwyżej położony ośrodek narciarski w Słowenii, potem szybki marsz, parę zdjęć i voilà – szczyt zdobyty. Ale wiecie, jak to jest z naszymi planami. Rzeczywistość tylko zerka z boku i mówi: „potrzymaj mi piwo”. Kolejka? Nieczynna. Od miesięcy. Bo Włosi i Słoweńcy nie mogą się dogadać, kto ma włączać guzik „ON”. Efekt: Kanin poległ szybciej niż moja noworoczna obietnica biegania trzy razy w tygodniu. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny. A brzmi on bardzo ładnie: Sella Nevea po włoskiej stronie granicy. Tam kolejka działa (ale tylko jeden poziom), aż miło. 18 euro za osobę obie strony (czyli w sumie pizza i cappuccino, które moglibyśmy za to mieć, ale nie przy opłacie na Kasprowy, to jakby groszowe sprawy). Wjeżdżamy na 1850 m n.p.m., prosto pod Rifugio Gilberti – schronisko z historią. Powstało jeszcze w latach 30. XX wieku i nazwano je na cześć Giovanniego Gilberti, włoskiego inżyniera i działacza alpejskiego. Podczas II wojny światowej okolica była punktem strategicznym, pełnym bunkrów i umocnień, które do dziś można znaleźć w skałach. A teraz? Największym „umocnieniem” jest kawa i taras z widokiem. Bezchmurne niebo, zero wiatru, powietrze pachnie wapiennymi skałami i… espresso. No bo jak wyruszyć w góry bez kofeiny? Więc siadamy. Cappuccino pierwsze. Potem drugie. Góry od razu wydają się piękniejsze, a nasze nogi – dziwnie lżejsze (placebo- level hard). Kanin odpadł, ale jest plan B2: Monte Forato – szczyt z charakterystycznym oknem skalnym, przez które można zajrzeć jak przez wizjer w drzwiach sąsiada.

wtorek, 30 września 2025

Dzień włoskiego Matajur – gdzie Bieszczady spotykają się z Alpami

 

Alpy Julijskie - Matajur
Po dwóch dniach city breaku (czytaj: włóczenia się po wąskich uliczkach, udawania znawców architektury i wciskania w siebie wszystkiego, co miało choć cień mozzarelli na sobie) nabraliśmy nowych sił. A jak człowiek naładuje baterie pizzą i kawą, to od razu ciągnie go z powrotem w góry. No bo ileż można patrzeć na morze, skoro tam w tle wciąż kuszą szczyty? Zostajemy jeszcze na włoskiej ziemi. Jedziemy przez równiny Wenecji Julijskiej – płasko jak stół, tylko gdzieś daleko majaczą zębate krawędzie Alp. Ale im bliżej granicy, tym więcej serpentyn i tym głośniej jęczy nasz dzielny S-Max, który udaje, że jest górskim potworem. Kilkaset metrów w pionie, niezliczona ilość zakrętów, kilka głębokich westchnień pasażerów i nagle – jesteśmy przy Rifugio Pelizzo. Schronisko otwarte, więc grzechem byłoby nie wpaść na kawę. A że była tak dobra, to wjechały dwie. W końcu góry bez kofeiny nie smakują tak samo. Zresztą, już samo picie espresso na tarasie z widokiem na Adriatyk to doświadczenie, które spokojnie mogłoby być sprzedawane jako luksusowe spa dla duszy. Człowiek zastanawia się, czy ta kawa rzeczywiście jest tak pyszna, czy po prostu powietrze przefiltrowały góry i podają ją tu z dodatkiem czystego zachwytu.

poniedziałek, 29 września 2025

Na styku kultur i wyśmienitej kawy

 

Triest
Po wybornej nocy na kempingu, który swoją drogą jest bardzo fajny i przemyślany i utrzymany w klimacie eko-farmy, postanawiamy, że ten dzień spędzimy w Trieście. Skoro jesteśmy blisko, a nigdy tu nie byliśmy, to nie ma się nad czym zastanawiać. Pogoda wyborna. Zapowiada się piękny dzień. Decyzja – ruszamy. Jestem odpowiedzialny za usługi transportowe i parkingowe. Udaje się znaleźć bardzo duży i wygodny parking, który kosztuje, ale cena jest dużo bardziej atrakcyjniejsza niż w niektórych słoweńskich miastach. Triest, a po włosku Trieste położony jest nad zatoką Triesteńską, bogaty w zabytki i jeden z najpiękniejszych placów w Europie (naszym skromnym zdaniem). Jesteśmy dziś w roli prawdziwego miejskiego turysty, ruszamy więc na jego podbój. Spacer rozpoczynamy od wspinaczki na wzgórze San Giusto, które jest całkiem niezłym punktem widokowym, ale także miejscem o dużym ładunku historycznym. Wchodzimy najpierw przez Scala dei Giganti, a potem po stopniach aż naszym oczom ukazuje się Monumentu ai Caduti – pomnik wojenny, na którym widniej napis, który oznacza przejście spod kontroli austriackiej pod włoską. Pomnik jest sygnaturą poległych w I wojnie światowej, upamiętnia ich także wiele tablic wyłożonych w otaczającym go parku. Czuć powagę tego miejsca. Wzgórze San Giusto oferuje nie tylko militarne atrakcje. Znajdziemy zamek San Giusto, który dominuje nad całym miastem. Nie wchodzimy do środka, ale zdobywamy internetowe wieści: podobno najciekawszą architektoniczną zagadką są bastiony zamku, które powstawały w różnych okresach. Są też różne, bo projektowano je z myślą o różnych zagrożeniach. Prace nad zamkiem zakończono w 1636 roku, a do 1750 w jego murach stacjonował dowódca wojsk austriackich. Potem zaś obiekt służył jako więzienie. Obok zamku znaleźć można też ślady antyczne. A dokładnie ruiny antycznej bazyliki, które archeolodzy odkryli podczas budowy pomnika. W pobliżu zamku znajduje się też muzeum archeologiczne.

piątek, 26 września 2025

Piran – Pirano i parle Italiano

 Słowenia - Piran
 
Dzień zaczęliśmy od misji specjalnej – w końcu trzeba było odzyskać godność po kradzieży stolika śniadaniowego z poprzedniego kempingu. I tak oto wylądowaliśmy w Decathlonie w Koprze, gdzie kupiliśmy nowy, pachnący fabryką, rozkładany stoliczek. Cena? Całkiem przyjemna – powiedziałbym nawet, że na tyle korzystna, że aż przestaliśmy rozpamiętywać tamten bolesny epizod. W końcu jak mawiają: „nie ma tego złego, co by Decathlon nie naprawił”.  Z nowym nabytkiem w bagażniku, mogliśmy wreszcie z czystym sumieniem ruszyć do Piranu, czyli turystycznej perełki słoweńskiego wybrzeża. Założenie było takie: dwie noce nad wybrzeżem – jedna na spokojny chill, a druga, żeby cały dzień spędzić nad tym krótkim wybrzeżem na rowerach. Plan był świetny, trasa już prawie wybrana – pedałowanie wzdłuż Adriatyku, z przystankami na kąpiel i kawę. Brzmiało jak wakacyjny sen. Rzeczywistość uderzyła nam trochę w twarz: nie znaleźliśmy wolnego miejsca na żadnym z możliwych kempingów. Zero. Null. Każdy wypełniony po brzegi, a my odbijaliśmy się jak ping-pong od recepcji do recepcji  – a strategicznie była godzina 11.00, bo wtedy jest szansa, że ktoś się wymelduje. Dodajmy, że na tych kempingach nie ma możliwości rezerwacji. Niestety, słoweńskie wybrzeże ma tylko 46 km i wygląda na to, że połowa Europy miała dokładnie ten sam pomysł co my. Te zatłoczone kempingi skutecznie też umacniały nas w decyzji, że najpierw zwiedzimy Piran, a potem to już podziękujemy tym tłumom i Barbórka znajdzie inne fantastyczne miejsce noclegowe, jak to ma w zwyczaju. Ale po kolei.

poniedziałek, 22 września 2025

Wąwóz Vintgar, Tomasz i kąpiele basenowe


Słowenia - Wąwóz Vintgar

Poprzedniego wieczoru wróciliśmy na camping, zmęczeni i głodni, a tam szok i niedowierzanie. Ktoś ukradł nam stolik śniadaniowy! Kto tak robi? Przecież nie był to jakiś wystawny stół bankietowy, tylko zwykły turystyczny mebel, który pamiętał niejedno jajko sadzone czy dobry makaron. Oczywiście przez chwilę byliśmy oburzeni i rzucaliśmy pod nosem teorie spiskowe o złodziejach stolików grasujących w Alpach, ale koniec końców stwierdziliśmy: trudno, życie. Od teraz – a przynajmniej dopóki nie kupimy kolejnego –śniadania jemy w wersji maxi piknikowej – talerz na kolanach, kubek w trawie, pełny survival. Rano pakujemy cały majdan i ruszamy na długo wyczekiwane, ale precyzyjnie zaplanowane tym razem wejście do wąwozu Vintgar. Rezerwacja była na 12:00, ale uwaga – do bramek nie wpuszczają wcześniej niż o wyznaczonym czasie w tzw. slocie. Nam przypadła dokładnie 12:11.  Regulamin to regulamin; nie ma, że boli. Trochę jak na lotnisku: możesz być pierwszy w kolejce, ale i tak musisz odstać swoje. Na wejściu dostaliśmy kaski wspinaczkowe. Obsługa z poważnymi minami oznajmiła, że „to dla bezpieczeństwa, bo można się uderzyć o skały”. Ok, zakładamy. Ale kiedy przeszliśmy całą trasę, wyszło na to, że ryzyko uderzenia się w głowę było mniej więcej takie, jak w kolejce po lody – czyli zerowe.  Za to świadomość, że przed nami ktoś w tym kasku spocił pół fryzury - no cóż, powiedzmy, że higiena nie była najmocniejszą stroną tej atrakcji. Sam wąwóz jednak – fajny. Drewniane kładki zawieszone tuż nad turkusową wodą, małe wodospady, rzeka Radovna wijąca się jak serpentyna. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić zdjęcie, ale oczywiście za nami już sapał kolejny turysta z aparatem, więc rytm marszu przypominał coś pomiędzy pielgrzymką a maratonem fotograficznym. Chociaż udało nam się potem znaleźć spokojny fragment na tej trasie.

wtorek, 16 września 2025

Ja tu Postoj(ną) i Jamnika zobaczę

 

Słowenia - Jaskinia Postojna 

Ten dzień zaczął się od zejścia… nie w dół szlakiem, tylko pod ziemię. Kierunek: Jaskinia Postojna – jedna z największych atrakcji w całej Słowenii. Już sam początek zwiedzania to czysta frajda: zamiast powolnego dreptania dostaje się bilet na podziemną kolejkę. Wyobraźcie sobie wagoniki rodem z wesołego miasteczka, które nagle zamieniają się w ekspres do innego świata. Pędzimy przez skalne tunele, wiatr we włosach, a człowiek czuje się jak górnik po godzinach – tylko zamiast pyłu węglowego mamy bajeczne formacje skalne. Sama jaskinia? WOW. Komory jak hale sportowe, stalaktyty i stalagmity w najdziwniejszych kształtach, a światło wydobywające kolory skał robi robotę. Zwiedziliśmy już kilka jaskiń w życiu, ale serio – ta przebija wszystkie. Monumentalna, dobrze przygotowana do zwiedzania, a jednocześnie wciąż tajemnicza. Jakby krasnoludy z „Władcy Pierścieni” urządziły tu swój salon. Tych jaskiń w Słowenii jest naprawdę dużo, ponad 10 tysięcy, a co roku odkrywane są kolejne. To jedna wielka krasowa kraina (blisko 50% powierzchni Słowenii to kras).

niedziela, 14 września 2025

Bunkrów nie ma, ale i tak jest ... fajnie

 

Słowenia - Grad Kamen, okolice Bled
Dzień zaczął się leniwie, bo na campingu na Soriskiej Planinie wszystko mieliśmy dosłownie pod nosem. Tuż obok namiotów – wyciąg krzesełkowy na szczyt Lajnar. Grzech nie skorzystać. Cena? 8,5 € góra–dół – w tej części Europy to prawie jak za darmo, więc nawet nie udawaliśmy, że idziemy pieszo. Plan był piękny: przejść granią przez Slatnik, Možic i Šavnik, przy okazji oglądając liczne bunkry z czasów I wojny światowej. Tak, tak – w tych górach nie tylko kozice walczyły o życie. Ale oczywiście los miał inne zamiary. Ledwo wjechaliśmy na górę, a tam… chmury. I to takie, że nie było widać dosłownie NIC. Żeby było ciekawiej, pan z obsługi, w typowym slow-słoweńskim stylu, rzucił nam: „Ostatni zjazd za 20 minut, bo nie ma klientów i pogoda nie będzie lepsza”. Według prognoz za godzinę miało zacząć padać. No i tak oto nasza wielka górska wyprawa skończyła się szybciej, niż zdążyliśmy poprawić paski od plecaków. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie jednego bunkra, marudząc i kręcąc nosem zjechaliśmy na dół.

piątek, 12 września 2025

Szlakiem ku Triglavskim Jeziorom

 

Słowenia - Alby Julijskie - Mala Ticarica 

Tym razem los wreszcie się do nas uśmiechnął. Po gradobiciu i ucieczce z wysokości marzyliśmy, żeby choć raz udało się doczłapać do schroniska bez konieczności walki z pogodą. I sukces był widoczny na tym górskim horyzoncie – choć sama podróż na miejsce startu miała w sobie nutkę adrenaliny. Start dzisiejszej wędrówki budził emocje – Planina Blato. Żeby dotrzeć do znanej planiny, czyli pasterskiej hali, musieliśmy najpierw przeżyć jazdę busem po wąskiej, krętej drodze, na której dwie osobówki mijają się z trudem, a nasz kierowca cisnął pojazdem, jakby był na torze Monte Carlo. Z każdą serpentyną mieliśmy wrażenie, że zaraz spadniemy w przepaść. My w środku kurczowo łapaliśmy siedzenia, a on… gadał przez telefon i jedną ręką zmieniał stacje radiowe. Gość miał stalowe nerwy – albo naprawdę wielkie jaja. Barbórce wcale nie imponowała jego podzielność uwagi, bo każdy podskok na zakręcie oznaczał, że kierowca lekko zbacza z umownej drogi. Nasza trasa prowadziła przez kolejne planiny – te pasterskie hale otoczone górami to miejsca, gdzie od wieków pasterze wypasali bydło, a dziś wciąż można zobaczyć tradycyjne drewniane chaty i usłyszeć dzwonki krów. Planiny mają w sobie coś magicznego – niby tylko polany w górach, a jednak pełne historii, zapachu trawy i takiego sielskiego klimatu, jakby czas się zatrzymał. Na miejscu wreszcie mogliśmy rozprostować nogi i ruszyć w trasę.

wtorek, 9 września 2025

Dajmy się przewieźć, zwiedzić i nie przemoczyć

Słowenia - Kamnik i inne atrakcje

Poprzedniego dnia góry zrobiły nam pranie – i to bez programu oszczędnego. Mokre buty, mokre kurtki, mokre skarpetki… słowem, nawet gdyby ktoś chciał, to suchych emocji nie znalazłby u nas. Kolejny dzień postanawiamy spędzić bardziej „samochodowo”. Trzeba wszystko wysuszyć . Mamy bowiem kolejną rezerwację w innym schronisku. Zobaczymy czy natura obdzieli nas aktem łaski. Kierunek: Stara Fužina nad jeziorem Bohinj, ale oczywiście nie może być tak prosto – po drodze zaplanowaliśmy kilka przystanków. Pierwszym jest słoweńska kawa i chwilę potem Žagerski Mlin – stary młyn wodny, który wygląda, jakby od wieków stał w tym samym miejscu i miał gdzieś zmieniające się epoki. Woda huczy, wielkie koło kręci się jak szalone, a Ty stoisz i zastanawiasz się, jak sprytnie ludzie wykorzystywali siłę rzek, zanim wymyślili prąd w gniazdkach (przynajmniej tak sobie to wyobrażaliśmy, bo młyn już dawno nie działa). Obok jest mostek, z którego świetnie widać całą konstrukcję.