czwartek, 17 lipca 2014

Deszczowo żółtym autobusem


Alpy Glarneńskie - Klausenpass 1952 m.n.p.m.

Nasza polska pogodynka zapowiada jako zmienny. Trochę deszczu (magiczne ilości w milimetrach) i trochę słońca. W środę wieczorem postanawiamy więc, że jak zawsze wychodzimy o 7.00 rano i jedziemy na przełęcz Klausenpass. Słyszeliśmy coś o „żółtym autobusie” o „autobusie pocztowym”, który jeździ tam z Linthal, więc zakładamy, że jakoś tam uda nam się dotrzeć. Droga powrotna pozostaje pod znakiem zapytania, jest kilka pomysłów i wariantów, ustalamy że któryś z nich dopasujemy do możliwości i sił już po przybyciu na miejsce.
W czwartek rano pogoda płata nam figla i ok. 7.00 przychodzi burza. Grzmi groźnie, więc odkładamy wyjście na całe pół godziny. Kiedy odrobinę się przejaśnia i grzmi nieco mniej schodzimy do Braunwald. Tam nabieramy nieco optymizmu, bo na horyzoncie pojawia się piękne, niebieskie niebo. Wygląda na to, że znów będzie zajebiście. Zjeżdżamy kolejką do Linthal, a tam wszystko kompletnie we mgle. Normalnie inna strefa klimatyczna. Dzięki niezwykłej uprzejmości Pani w okienku na dolnej stacji kolejki, szybko wiemy co i jak, łącznie z tym ile będzie kosztował bilet (jedyne 21 franków w jedną stronę). Namierzamy przystanek i po 20 minutach okazuje się że żółty autobus i autobus pocztowy to to samo. Droga do przełęczy Klausenpass jest kręta i „mleczna”. Za oknem gęsta mgła, deszcz i zero widoczności, ale im wyżej, tym nieco bardziej optymistycznie - deszczu coraz mniej i jakby widoków więcej. Dojeżdżamy na końcowy przystanek Klausenpass i chyba specjalnie dla nas przejaśnia się! Zaczynamy więc wyprawę od pysznej kawki, później okazuje się że musimy wrócić 1 km bo pojechaliśmy za daleko. Po krótkim poszukiwaniu szlaku znajdujemy właściwy i ruszamy w kierunku Griessbodemli, z myślą że dojdziemy do Fistenepass, stamtąd zejdziemy do Sonne i złapiemy autobus powrotny. A najfajniejsze jest to że wypogadza się! Widoków coraz więcej. Za wzgórzem naszym oczom ukazują się niesamowite serpentyny, którymi wjeżdżaliśmy na przełęcz, a z drugiej strony wyłania się lodowiec. Jeszcze chwila i wychodzi piękne słońce. Tak jak się nastawialiśmy – jest zajebiście. Droga zajmuje nam więcej czasu niż zakładaliśmy, pewnie dlatego że chcemy nacieszyć się słońcem i widokami. Po drodze trafiamy na małe schronisko i miłą panią, która podpowiada nam jaką drogę wybrać, by zmieścić się w czasie którym chcemy, a nie mamy go za wiele jeśli chcemy złapać ostatni autobus do Linthal.
Idziemy według wskazówek i tym sposobem trafiały na rozległe, pagórkowate pastwisko, przez które prowadzi czerwony szlak. Wszędzie krowy, dużo krów, dlatego też szlak jest przeorany kopytami i nie idzie się za dobrze. Basia zalicza zjazd na błocie i śmiejemy się, że jest cała w barwach maskujących, bo naprawdę z jednej strony cała jest w błocie. Ktoś z nas zauważa że jedna z krów zaczyna za nami biec, niby jest z górki, ale ewidentnie biegnie w naszym kierunku.
Chwila zawahania… też ruszyć szybciej? Może to byczek, jakiś agresor? Oglądamy się i widzimy, że za tą jedną krową ruszyło całe stado. Pada hasło: spadamy (a może uciekamy) i nikt już się nie zastanawia tylko ucieka ile sił w nogach. Przed nami drzewa, więc jest nadzieja, że tam nas nie znajdą. Udało się! ale gubimy szlak i trzeba wrócić w kierunku krów. Podchodzimy cichaczem do miejsca, gdzie szlak skręca w dół i robimy szybką ewakuację z pastwiska. Schodzimy przez las długaśną ścieżką do Urnerborden, tam żeby zyskać na czasie idziemy na skróty przez łąkę ostatni raz podziwiając lodowiec, który dosłownie „wisi” nad zabudowaniami, a żeby było jeszcze piękniej, oświetla go zachodzące słońce. Dochodzimy do przystanku i w tym samym momencie wjeżdża żółty autobus. Śmiejemy się że jest ‘zajebiście’ bo lepiej nie mogliśmy tego zaplanować i ruszamy w kierunku Lindhal, teraz już tylko za jedyne 7 franków. Jupii!
Po 5 minutach niespodzianka, deszcz, mgła i znów jakby inna strefa klimatyczna. 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)