czwartek, 21 września 2023

Ålesund – Ale secesja!

 

Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że pogoda w Norwegii niezmiennie się zmienia. Dziś oferuje nam hektolitry deszczu w ciągu dnia, co znacząco determinuje nasze plany. Początkowo nie myśleliśmy o zwiedzaniu miejskich atrakcji. Ale (ale) decydujemy się na wizytę w jednym z portowych miasteczek –Ålesund, uzbrajając się w strategiczne peleryny przeciwdeszczowe i dobry humor oczywiście. Historia mówi, że to pięknie położone miasto skrywa wiele tajemnic i wyrosło na spalonej ziemi. Ålesund położone jest na wyspie, a otaczają je Alpy Sunnmøre. Miasto idealnie wkomponowuje się w otoczenie. Ale najlepiej oglądać je z góry, dlatego korzystając z okna pogodowego oznaczającego brak deszczu póki co, kierujemy się w stronę wzgórza Aksla. Tłumy nas tu przygniatają. Jesteśmy w totalnym szoku, bo jednak w ostatnich dniach odzwyczailiśmy się od takiego morza ludzi (wyjątkiem był Preikestolen). Ale to jest właśnie cena sezonu turystycznego i destynacji „tanich” linii lotniczych. Zostawiamy samochód (praktycznie w centrum miasta) na podziemnym wielopoziomowym parkingu, a stamtąd kierujemy się w stronę wzgórza. Z parku miejskiego Byparken mamy do pokonania 418 stopni, ale tempo wyznacza tłum. Dodajmy jeszcze, że oczywiście schody są ponumerowane i posiadają antypoślizgową powierzchnie (wow). W połowie drogi znajduje się pierwszy punkt widokowy – Byrampen. Ta szklana platforma położona jest na wysokości 94 m n.p.m. Chyba jest miejscem z grupy „insta”, bo kolejka do zdjęć jest tak długa, że dziękujemy i wspinamy się dalej. W końcu osiągamy punkt kulminacyjny i próbujemy zrobić sobie zdjęcie w lepszych warunkach. Trzeba przyznać, że panorama robi wrażenie, bardzo dobrze widać secesyjne, barwne budynki, port, latarnię morską, wyspy no i góry –  ale te trzeba sobie domalować:) Na wzgórzu jest też schron z czasów II wojny światowej.






To nie jest ostatni obiekt militarny na dzisiejszej mapie. Sposoby dotarcia na wzgórze są różne: można podążać schodami jak my, można wjechać kolejką, można wjechać samochodem/autokarem a nawet można wejść via ferratą, czyli żelazną drogą – 250 m (około godziny). Bardzo proszę:) Schodząc w dół czujemy na sobie krople deszczu. Nie zraża nas to jednak i wczuwamy się w rytm tego miasta. Podążamy bardzo ładnymi uliczkami, aż w końcu przychodzi ten moment – pada już tak mocno, że czas wypróbować nasze peleryny z krainy deszczowców! I to jest najlepszy patent na taką pogodę. Po dłuższej chwili docierają do nas dźwięki z naszych pustych brzuchów – czas na kawę i przekąskę! A przy okazji może posiedzimy sobie w ładnej kawiarni. Licząc na cud, który zdarza się szybko, wbijamy do klimatycznej i pełnej zapachów kawiarni. Obsługa podaje wyborna kawę w ekspresowym tempie. Ale nam się nie spieszy, przeczekujemy deszcz i delektujemy się tradycyjną cynamonową bułką w wersji XL.







Czytamy w internetach, że Ålesund w 1904 roku strawił duży pożar, spłonęło 850 budynków, szczęśliwie większość ludzi ocalała. Z miasta zostały praktycznie zgliszcza. Miejscowi szybko zabrali się za odbudowę, a pomoc finansową zaoferował sam Wilhelm II, który był zakochany w tutejszej przyrodzie. I dochodzimy do sedna sprawy – skąd ta secesja? Okazuje się, że większość rzemieślników, architektów lub innych osób stawiających miasto od nowa szkolona była w Niemczech. A młodzi architekci szczególnie upodobali sobie secesję, wykorzystano także ornamentykę norweską (nawiązanie do skandynawskich opowieści i mitów). Klucząc ulicami miasta można zagłębić się w jego secesyjny charakter. Można poczuć tutaj klimat Wiednia, Rygi czy Glasgow (należących do europejskiej sieci miast w stylu Art Nouveau). Czas ruszać dalej. Przemieszczamy się na zachód od centrum, na wyspę Heissa. Znajduje się tutaj jeden z najbardziej niezwykłych parków morskich w północnej Europie Atlanterhavsparken – czyli oceanarium lub jak to mówi Basia - duże akwarium. I się nie myli, bo znajdziemy tu kilkanaście dużych akwariów, z których największe ma 36 metrów długości, 17 metrów szerokości i zawiera 4 miliony litrów niefiltrowanej wody morskiej. To świetny pomysł na deszczowy dzień, chociaż peleryny są cały czas w użyciu. Czas mamy idealny, lada moment rozpocznie się spektakl na zewnątrz – pora karmienia fok! I to jest to – wciągają nas te żartownisie, które dosłownie skaczą po rybkę lub upominają się o nią klepiąc płetwą o kamienie. Mamy ubaw po pachy. Są też śmiechowe pingwiny i wydry, którym poświęcamy chwilę. Wracamy do środka, bo jest na co patrzeć: olbrzymie płaszczki, ośmiornice, kałamarnice, dorsze, rozgwiazdy, kraby, małże czy homary. Wiele miejsca poświęcono również ochronie środowiska i miejscu człowieka w otaczającym go ekosystemie. Spędzamy tu naprawdę kilka godzin, naprawdę warto. To kolejny przykład jak Norwegowie potrafią grać w naturę i wykorzystywać naturalne ukształtowanie terenu.
















Ale to jeszcze nie koniec atrakcji. Namawiam żonkę do poszukiwania kolejnych militarnych obiektów, które znajdują się w pobliżu oceanarium. Nie jest to łatwe, ale po kilkunastu minutach odkrywamy tutejsze tajemne obronne miejsce. Ubiorem pasujemy dosłownie do tej krainy dreszczowców – wiatr podwiewa peleryny, Basia chwyta za aparat w idealnym momencie – zobaczcie sami! Wpisuję się w ten militarny krajobraz.




Wracamy w stronę miasta i zahaczamy jeszcze o port i charakterystyczną czerwoną latarnię morską. Akurat nie pada i warto spojrzeć na panoramę miasta z poziomu wody.






Ruszamy jeszcze dalej w kierunku kolejnej latarni, miejsca dosłownie na końcu świata. To wyspa Godøy i latarnia AlnesFyr. Powstała w połowie XIX wieku i stanowi doskonały punkt widokowy. Dziś zamknięta, spacerujemy więc wzdłuż kamienistej plaży, zielonych pół i strzelistych klifów. Momentami przypomina nam to Irlandię. Jest tu zaledwie garstka ludzi. Miejsce odizolowane od świata, ale niezwykle klimatyczne.












Wracamy na nasz camping, gdzie spędzamy ostatnią noc w ternie. Ostatnie 2 dni naszej norweskiej przygody spędzimy w gronie friendsów bliżej południa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)