Tym razem nocowaliśmy na kempingu w Hildal – oddalonym około
10 km od Oddy. Jedyny kemping w Oddzie (o nazwie Trolltunga Camping) był pełny,
a my potrzebowaliśmy miejsca na spokojne przepakowanie plecaków i reorganizację
– bowiem najbliższe 2 dni oznaczały działania w terenie z noclegiem w górach.
Hildal okazał się być kiepskim kempingiem – ale jego lokalizacja pozwalała na
szybkie dotarcie na parking – P2 pod upragnioną drogę w kierunku słynnego i
doskonale znanego języka Trolla. Zapowiadał się pogodowy sztos – już od samego
rana czuć było, że słońce będzie dziś wysoko, a deszcz odszedł w zapomnienie.
Tak dobra pogoda oznaczała również tłumy, przyjęliśmy więc słuszną strategię
wczesnej pobudki o 6 rano i szybkiego transferu naszym mobilem na parking
(jeszcze przed 7 rano). Jeśli wybór transportu pada na własne auto, można je
zostawić na jednym z trzech parkingów: P1 w Tyssedal, P2 w Skjeggedal lub P3 w
Mågelitopp. Im wyżej, tym lepiej. Jednak opcja P3 wymaga dużo wcześniejszych
rezerwacji, dlatego zależało nam na dotarciu do P2 – skąd na P3 zamierzaliśmy
podjechać busem (oczywiście za opłatą). Jest to sensowna opcja, bowiem omijamy
najbardziej nudny i uciążliwy 4-kilometrowy odcinek po asfalcie. A do tego
zyskujemy 400 metrów wysokości. Busy kursują również z P1. Koszty parkingowe
nie są małe niestety: parking na 2 dni (P2) to 700 NOK + opłata za bus (150 NOK
w górę i 100 NOK w dół). Ale liczmy, że wrażenia będą doskonałe i cena pójdzie
w zapomnienie! Mamy cały dzień na dotarcie do celu. Zanim wyruszymy, czas na
spokojne śniadanie i kawę. Basia ucina sobie pogawędkę z jednym z górskich
przewodników i obsługi w sklepie – dopytując o rekomendowane źródła wody i inne
ciekawostki przyrodnicze. Ze sklepu wychodzi z kawą, garścią cennych informacji
i nową znajomością – okazuje się, że do rozmowy przyłącza się także turysta z
Holandii (Danny), a potem dołącza jeszcze żona Gosia, żartując, że zostawiła go
tylko na chwilę i już do kogoś gada. Jak się wkrótce okaże – nasze drogi
skrzyżują się i będziemy razem na języku – a nawet więcej. Stoimy z naszą
sympatyczną parą w kolejce do busa rozmawiając o naszych dotychczasowych
wrażeniach w kraju wikingów i najbliższych planach. Łączy nas nie tylko wspólny
cel, ale także chęć noclegu pod gwiazdami – więc jest szansa, że się gdzieś
spotkamy. Danny i Gosia ruszają busem wcześniej. My nie byliśmy tak sprytni i
nie kupiliśmy biletu online. Po 10 min udaje nam się wpakować do
transportu – akcja czas start. Droga na P3 jest naprawdę stroma, wąska i kręta.
Dobrze, że auto nocuje na P2. Przychodzi ten moment, w którym trzeba wrzucić na
plecy te kilogramy, ale powolutku krok za krokiem, samo się nie zrobi - czy
jakoś tak. Szlak na Trolltungę nie jest trudny, ale jeśli startuje się z P2 – z
wysokości 400 m n.p.m. to w jedną stronę szlak ma długość około 14 km, suma
przewyższeń gwarantuje tu konkretne zmęczenie. Trzeba wspiąć się na 1.150 m
n.p.m., ale nie jest to jednorazowe zdobycie wysokości –w połowie szlaku:
góra/dół, góra/dół. Opcja nocowania na górze jest więc idealnym rozwiązaniem na
te bolączki – nie trzeba się spieszyć i można oko dłużej cieszyć widokami. A
już po pokonaniu znacznego progu skalnego są one zacne. Przekraczamy magiczne
1.000 metrów wysokości i podziwiamy rozległą panoramę na lodowce i ośnieżone
szczyty. Niesamowite widoki. W dole widać rozstawione małe domy (hytte).
Nie spieszymy się, nie musimy i to jest w tym wszystkim najlepsze. Przyznajemy, że zakładaliśmy ogromne tłumy na szlaku – ale na szczęście nie jest źle. Szlak jest długi i ludzie się rozeszli lub pognali, żeby wrócić tego samego dnia. Chwilami możemy się nim cieszyć w swoim towarzystwie. Ciekawe jest też to, że norweskie skały mają naprawdę dobrą przyczepność. Dosyć strome odcinki nawet po dużych lodowcowych i litych skałach nie są śliskie. Następne kilka kilometrów szlak prowadzi po skałach lekko się wznosząc. Dochodzimy do małych jezior – otwierają się powoli widoki na drugą stronę, lodowce pozostawiamy w tyle.
Dochodzimy do małego mostu – to tutaj przewodnik zalecał uzupełnienie wody pitnej, jest pyszna. Nabieramy więcej, ale nie jest to jedyne dobre źródło – więc trochę dokładamy sobie niepotrzebnie kilogramów. Pojawiają się też pierwsze schrony, w którym można nocować awaryjnie. Otoczenie jest bardziej surowe, ale klimatyczne. Odbijamy bardziej w lewo i widzimy już pierwsze widokowe punkty na jezioro Ringedalsvatnet, nad którym język trolla się wznosi. Ale tu jest przestrzeń – wow. Robimy sobie dłuższą przerwę obiadową w tych zachwycających okolicznościach przyrody. Polodowcowe jezioro jest obecnie głównym zbiornikiem dla elektrowni wodnej w Tyssedal. Cały otaczający nas krajobraz, wraz z Trolltungą to dzieło cofającego się lodowca – artystę, który wyrzeźbił głęboką dolinę. Na tym odcinku widzimy ciekawą roślinność. Rosną tu dandeliony, czyli znany nam miniszek lekarski, Geiterams – czyli wierzbówka kiprzyca (znana choćby z Doliny Gąsienicowej), ale najfajniejsze są myrulle, czyli wełnianki bagienne – charakterystyczne białe kwiaty, które wyglądają jak kłębki wełny przyczepione do łodygi. Jest też zielono – jak na alpejskich łąkach.
 
Jednak im bliżej celu – krajobraz się zmienia. Staje się bardzo surowy. Właściwie to jesteśmy na ogromnym plateau. Ale trzeba omijać jeziora i wyżłobione szczeliny. Ostatnie dwa kilometry to wręcz księżycowy krajobraz. Drogą wyznaczają kamienne kopczyki oraz czerwona litera T. Na tym odcinku dominują już tylko skały i małe jeziora. Woda spływa po skałach tworząc niewielki wodospad. To znak, że jesteśmy już blisko języka.
I oto po spokojnych niecałych 6 godzinach docieramy do celu naszej wędrówki. Siadamy w pobliżu języka i obserwujemy kolejkę do zdjęć – wiemy, że za godzinę może dwie zrobienie zdjęć nie będzie wymagało stania w kolejce. Cieszymy się chwilą i wypatrujemy naszych poznanych przyjaciół – właśnie! Nie widzieliśmy się z nimi na całej trasie – pewnie jak my wybrali opcję slow. Siedzimy sobie na skałach dłuższą chwilę i nagle rozlegają się oklaski. Jakiś śmiałek oświadczył się właśnie na języku trolla… no nieźle! Po chwili dostrzegam z daleko Dannego – okazuje się, że nasza para dotarła już jakiś czas temu. Przechodzą obok nas, a my żartujemy: „No ile można na Was czekać?” Danny i Gosia idą na rozpoznanie miejsca noclegowego pod namiot, my jeszcze rozkoszujemy się widokami. Pogoda marzenie! Jezioro, lodowce, skały – można patrzeć i patrzeć. Robimy pamiątkowe fotki na języku i ruszamy w kierunku noclegu – wchodzimy na grunt sprzyjający rozbiciu namiotu.
Z oddali słychać głos Głosi: „Basiaaaaa tutaj jesteśmyyyyyy!!!” – dołączamy do naszych kompanów - wybrali super miejsce na nocleg. Śmiejemy się, że zaraz rozłożymy sypialnię nr 2. Namiotów przybywa. Wieczorne godziny to złote godziny. Światło robi super spektakl. W tak doborowym towarzystwie gotujemy, rozmawiamy, spacerujemy, fotografujemy, nagrywany – Danny operuje dronem. Czas mija nam szybko, ale jest niesamowicie. Uśmiechy nam wszystkim nie schodzą z twarzy. Danny co chwilę rzuca: „Nice widok!” – no trudno się nie zgodzić! Przed snem ostatnia wyprawa do „toalety” i zasypiamy.
Nie spieszymy się, nie musimy i to jest w tym wszystkim najlepsze. Przyznajemy, że zakładaliśmy ogromne tłumy na szlaku – ale na szczęście nie jest źle. Szlak jest długi i ludzie się rozeszli lub pognali, żeby wrócić tego samego dnia. Chwilami możemy się nim cieszyć w swoim towarzystwie. Ciekawe jest też to, że norweskie skały mają naprawdę dobrą przyczepność. Dosyć strome odcinki nawet po dużych lodowcowych i litych skałach nie są śliskie. Następne kilka kilometrów szlak prowadzi po skałach lekko się wznosząc. Dochodzimy do małych jezior – otwierają się powoli widoki na drugą stronę, lodowce pozostawiamy w tyle.
Dochodzimy do małego mostu – to tutaj przewodnik zalecał uzupełnienie wody pitnej, jest pyszna. Nabieramy więcej, ale nie jest to jedyne dobre źródło – więc trochę dokładamy sobie niepotrzebnie kilogramów. Pojawiają się też pierwsze schrony, w którym można nocować awaryjnie. Otoczenie jest bardziej surowe, ale klimatyczne. Odbijamy bardziej w lewo i widzimy już pierwsze widokowe punkty na jezioro Ringedalsvatnet, nad którym język trolla się wznosi. Ale tu jest przestrzeń – wow. Robimy sobie dłuższą przerwę obiadową w tych zachwycających okolicznościach przyrody. Polodowcowe jezioro jest obecnie głównym zbiornikiem dla elektrowni wodnej w Tyssedal. Cały otaczający nas krajobraz, wraz z Trolltungą to dzieło cofającego się lodowca – artystę, który wyrzeźbił głęboką dolinę. Na tym odcinku widzimy ciekawą roślinność. Rosną tu dandeliony, czyli znany nam miniszek lekarski, Geiterams – czyli wierzbówka kiprzyca (znana choćby z Doliny Gąsienicowej), ale najfajniejsze są myrulle, czyli wełnianki bagienne – charakterystyczne białe kwiaty, które wyglądają jak kłębki wełny przyczepione do łodygi. Jest też zielono – jak na alpejskich łąkach.
Jednak im bliżej celu – krajobraz się zmienia. Staje się bardzo surowy. Właściwie to jesteśmy na ogromnym plateau. Ale trzeba omijać jeziora i wyżłobione szczeliny. Ostatnie dwa kilometry to wręcz księżycowy krajobraz. Drogą wyznaczają kamienne kopczyki oraz czerwona litera T. Na tym odcinku dominują już tylko skały i małe jeziora. Woda spływa po skałach tworząc niewielki wodospad. To znak, że jesteśmy już blisko języka.
I oto po spokojnych niecałych 6 godzinach docieramy do celu naszej wędrówki. Siadamy w pobliżu języka i obserwujemy kolejkę do zdjęć – wiemy, że za godzinę może dwie zrobienie zdjęć nie będzie wymagało stania w kolejce. Cieszymy się chwilą i wypatrujemy naszych poznanych przyjaciół – właśnie! Nie widzieliśmy się z nimi na całej trasie – pewnie jak my wybrali opcję slow. Siedzimy sobie na skałach dłuższą chwilę i nagle rozlegają się oklaski. Jakiś śmiałek oświadczył się właśnie na języku trolla… no nieźle! Po chwili dostrzegam z daleko Dannego – okazuje się, że nasza para dotarła już jakiś czas temu. Przechodzą obok nas, a my żartujemy: „No ile można na Was czekać?” Danny i Gosia idą na rozpoznanie miejsca noclegowego pod namiot, my jeszcze rozkoszujemy się widokami. Pogoda marzenie! Jezioro, lodowce, skały – można patrzeć i patrzeć. Robimy pamiątkowe fotki na języku i ruszamy w kierunku noclegu – wchodzimy na grunt sprzyjający rozbiciu namiotu.
Z oddali słychać głos Głosi: „Basiaaaaa tutaj jesteśmyyyyyy!!!” – dołączamy do naszych kompanów - wybrali super miejsce na nocleg. Śmiejemy się, że zaraz rozłożymy sypialnię nr 2. Namiotów przybywa. Wieczorne godziny to złote godziny. Światło robi super spektakl. W tak doborowym towarzystwie gotujemy, rozmawiamy, spacerujemy, fotografujemy, nagrywany – Danny operuje dronem. Czas mija nam szybko, ale jest niesamowicie. Uśmiechy nam wszystkim nie schodzą z twarzy. Danny co chwilę rzuca: „Nice widok!” – no trudno się nie zgodzić! Przed snem ostatnia wyprawa do „toalety” i zasypiamy.
Noc nie należy do ciepłych, a nad ranem budzi nas wiatr.
Nieźle dmucha. Słońce jest jeszcze za skałą, więc naprawdę czuć chłodek.
Śniadanie w tych warunkach jest wyzwaniem. Ale nasi towarzysze zapraszają nas
pod swój dach i wspólnie dzielimy „kuchnię”. Postanawiamy sprawnie spakować
swoje rzeczy i powoli ruszyć w stronę słońca. Na języku niewielka garstka
ludzi, robimy sobie zdjęcia w nowej odsłonie i rozpoczynamy drogę powrotną.
Droga jest nam już dobrze znana – nie ma już takiej ekscytacji, która
towarzyszy dziewiczym przejściom. Cieszymy się, że mamy swoje towarzystwo!
Można iść i dzielić się wrażeniami z nocy. Zgodnie z naszą polsko-holenderską
parą stwierdzamy, że pierwszy powrotny odcinek jest najbardziej monotonny.
Danny dostarcza nam rozrywki i puszcza rytmiczny kawałek „I’m gonna Be (500
Miles)" – który jak się później okazało, będzie naszą poranną piosenką
motywacyjną – dziękujemy Danny! Humory dopisują, głupawka się włącza – tylko
ludzie czasem patrzą z niedowierzaniem – co zrobić, całe życie z wariatami. Patrząc
w dal za jeziorem widać duże połacie śniegu. To lodowiec Folgefonna, leżący po
drugiej stronie fiordu Sorfjorden, trzeci pod względem powierzchni lodowiec
Norwegii. Z każdym kilometrem robi się coraz cieplej, chociaż wiatr naprawdę
daje się we znaki. Rozbieramy się dopiero na ostatnim odcinku – stromym
zejściu. A potem to już czysta przyjemność – mostki, skały i jesteśmy na P3.
Bus nie daje na siebie za długo czekać i około 15.00 cieszymy się już wspólną
kawą na P2.
Czujemy zmęczenie ostatnich dni – intensywnych i górskich. Podejmujemy decyzję, żeby spróbować znaleźć miejsce na pięknie zlokalizowanym kempingu naszych towarzyszy (Lofthus Camping) – udaje się! W ten oto sposób spędzamy ze sobą kolejny super wieczór. Rozkoszujemy się trunkami. Fantastyczny czas! Gosiu &Danny – dziękujemy za towarzystwo i rozmowy - bedankt voor een geweldige tijd! Jeżeli mamy być na językach – to tylko z Wami! No i liczymy na kolejne wspólne 500 Miles.
Czujemy zmęczenie ostatnich dni – intensywnych i górskich. Podejmujemy decyzję, żeby spróbować znaleźć miejsce na pięknie zlokalizowanym kempingu naszych towarzyszy (Lofthus Camping) – udaje się! W ten oto sposób spędzamy ze sobą kolejny super wieczór. Rozkoszujemy się trunkami. Fantastyczny czas! Gosiu &Danny – dziękujemy za towarzystwo i rozmowy - bedankt voor een geweldige tijd! Jeżeli mamy być na językach – to tylko z Wami! No i liczymy na kolejne wspólne 500 Miles.

.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)

.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)

.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)