poniedziałek, 4 września 2023

Na języku ... Trolla

 

Tym razem nocowaliśmy na kempingu w Hildal – oddalonym około 10 km od Oddy. Jedyny kemping w Oddzie (o nazwie Trolltunga Camping) był pełny, a my potrzebowaliśmy miejsca na spokojne przepakowanie plecaków i reorganizację – bowiem najbliższe 2 dni oznaczały działania w terenie z noclegiem w górach. Hildal okazał się być kiepskim kempingiem – ale jego lokalizacja pozwalała na szybkie dotarcie na parking – P2 pod upragnioną drogę w kierunku słynnego i doskonale znanego języka Trolla. Zapowiadał się pogodowy sztos – już od samego rana czuć było, że słońce będzie dziś wysoko, a deszcz odszedł w zapomnienie. Tak dobra pogoda oznaczała również tłumy, przyjęliśmy więc słuszną strategię wczesnej pobudki o 6 rano i szybkiego transferu naszym mobilem na parking (jeszcze przed 7 rano). Jeśli wybór transportu pada na własne auto, można je zostawić na jednym z trzech parkingów: P1 w Tyssedal, P2 w Skjeggedal lub P3 w Mågelitopp. Im wyżej, tym lepiej. Jednak opcja P3 wymaga dużo wcześniejszych rezerwacji, dlatego zależało nam na dotarciu do P2 – skąd na P3 zamierzaliśmy podjechać busem (oczywiście za opłatą). Jest to sensowna opcja, bowiem omijamy najbardziej nudny i uciążliwy 4-kilometrowy odcinek po asfalcie. A do tego zyskujemy 400 metrów wysokości. Busy kursują również z P1. Koszty parkingowe nie są małe niestety: parking na 2 dni (P2) to 700 NOK + opłata za bus (150 NOK w górę i 100 NOK w dół). Ale liczmy, że wrażenia będą doskonałe i cena pójdzie w zapomnienie! Mamy cały dzień na dotarcie do celu. Zanim wyruszymy, czas na spokojne śniadanie i kawę. Basia ucina sobie pogawędkę z jednym z górskich przewodników i obsługi w sklepie – dopytując o rekomendowane źródła wody i inne ciekawostki przyrodnicze. Ze sklepu wychodzi z kawą, garścią cennych informacji i nową znajomością – okazuje się, że do rozmowy przyłącza się także turysta z Holandii (Danny), a potem dołącza jeszcze żona Gosia, żartując, że zostawiła go tylko na chwilę i już do kogoś gada. Jak się wkrótce okaże – nasze drogi skrzyżują się i będziemy razem na języku – a nawet więcej. Stoimy z naszą sympatyczną parą w kolejce do busa rozmawiając o naszych dotychczasowych wrażeniach w kraju wikingów i najbliższych planach. Łączy nas nie tylko wspólny cel, ale także chęć noclegu pod gwiazdami – więc jest szansa, że się gdzieś spotkamy. Danny i Gosia ruszają busem wcześniej. My nie byliśmy tak sprytni i nie kupiliśmy biletu online. Po 10 min udaje nam się wpakować do transportu – akcja czas start. Droga na P3 jest naprawdę stroma, wąska i kręta. Dobrze, że auto nocuje na P2. Przychodzi ten moment, w którym trzeba wrzucić na plecy te kilogramy, ale powolutku krok za krokiem, samo się nie zrobi - czy jakoś tak. Szlak na Trolltungę nie jest trudny, ale jeśli startuje się z P2 – z wysokości 400 m n.p.m. to w jedną stronę szlak ma długość około 14 km, suma przewyższeń gwarantuje tu konkretne zmęczenie. Trzeba wspiąć się na 1.150 m n.p.m., ale nie jest to jednorazowe zdobycie wysokości –w połowie szlaku: góra/dół, góra/dół. Opcja nocowania na górze jest więc idealnym rozwiązaniem na te bolączki – nie trzeba się spieszyć i można oko dłużej cieszyć widokami. A już po pokonaniu znacznego progu skalnego są one zacne. Przekraczamy magiczne 1.000 metrów wysokości i podziwiamy rozległą panoramę na lodowce i ośnieżone szczyty. Niesamowite widoki. W dole widać rozstawione małe domy (hytte).










Nie spieszymy się, nie musimy i to jest w tym wszystkim najlepsze. Przyznajemy, że zakładaliśmy ogromne tłumy na szlaku – ale na szczęście nie jest źle. Szlak jest długi i ludzie się rozeszli lub pognali, żeby wrócić tego samego dnia. Chwilami możemy się nim cieszyć w swoim towarzystwie. Ciekawe jest też to, że norweskie skały mają naprawdę dobrą przyczepność. Dosyć strome odcinki nawet po dużych lodowcowych i litych skałach nie są śliskie. Następne kilka kilometrów szlak prowadzi po skałach lekko się wznosząc. Dochodzimy do małych jezior – otwierają się powoli widoki na drugą stronę, lodowce pozostawiamy w tyle.







Dochodzimy do małego mostu – to tutaj przewodnik zalecał uzupełnienie wody pitnej, jest pyszna. Nabieramy więcej, ale nie jest to jedyne dobre źródło – więc trochę dokładamy sobie niepotrzebnie kilogramów. Pojawiają się też pierwsze schrony, w którym można nocować awaryjnie. Otoczenie jest bardziej surowe, ale klimatyczne. Odbijamy bardziej w lewo i widzimy już pierwsze widokowe punkty na jezioro Ringedalsvatnet, nad którym język trolla się wznosi. Ale tu jest przestrzeń – wow. Robimy sobie dłuższą przerwę obiadową w tych zachwycających okolicznościach przyrody. Polodowcowe jezioro jest obecnie głównym zbiornikiem dla elektrowni wodnej w Tyssedal. Cały otaczający nas krajobraz, wraz z Trolltungą to dzieło cofającego się lodowca – artystę, który wyrzeźbił głęboką dolinę. Na tym odcinku widzimy ciekawą roślinność. Rosną tu dandeliony, czyli znany nam miniszek lekarski, Geiterams – czyli wierzbówka kiprzyca (znana choćby z Doliny Gąsienicowej), ale najfajniejsze są myrulle, czyli wełnianki bagienne – charakterystyczne białe kwiaty, które wyglądają jak kłębki wełny przyczepione do łodygi. Jest też zielono – jak na alpejskich łąkach.













Jednak im bliżej celu – krajobraz się zmienia. Staje się bardzo surowy. Właściwie to jesteśmy na ogromnym plateau. Ale trzeba omijać jeziora i wyżłobione szczeliny. Ostatnie dwa kilometry to wręcz księżycowy krajobraz. Drogą wyznaczają kamienne kopczyki oraz czerwona litera T. Na tym odcinku dominują już tylko skały i małe jeziora. Woda spływa po skałach tworząc niewielki wodospad. To znak, że jesteśmy już blisko języka.






I oto po spokojnych niecałych 6 godzinach docieramy do celu naszej wędrówki. Siadamy w pobliżu języka i obserwujemy kolejkę do zdjęć – wiemy, że za godzinę może dwie zrobienie zdjęć nie będzie wymagało stania w kolejce. Cieszymy się chwilą i wypatrujemy naszych poznanych przyjaciół – właśnie! Nie widzieliśmy się z nimi na całej trasie – pewnie jak my wybrali opcję slow. Siedzimy sobie na skałach dłuższą chwilę i nagle rozlegają się oklaski. Jakiś śmiałek oświadczył się właśnie na języku trolla… no nieźle! Po chwili dostrzegam z daleko Dannego – okazuje się, że nasza para dotarła już jakiś  czas temu. Przechodzą obok nas, a my żartujemy: „No ile można na Was czekać?” Danny i Gosia idą na rozpoznanie miejsca noclegowego pod namiot, my jeszcze rozkoszujemy się widokami. Pogoda marzenie! Jezioro, lodowce, skały – można patrzeć i patrzeć. Robimy pamiątkowe fotki na języku i ruszamy w kierunku noclegu – wchodzimy na grunt sprzyjający rozbiciu namiotu.











Z oddali słychać głos Głosi: „Basiaaaaa tutaj jesteśmyyyyyy!!!” – dołączamy do naszych kompanów - wybrali super miejsce na nocleg. Śmiejemy się, że zaraz rozłożymy sypialnię nr 2. Namiotów przybywa. Wieczorne godziny to złote godziny. Światło robi super spektakl. W tak doborowym towarzystwie gotujemy, rozmawiamy, spacerujemy, fotografujemy, nagrywany – Danny operuje dronem. Czas mija nam szybko, ale jest niesamowicie. Uśmiechy nam wszystkim nie schodzą z twarzy. Danny co chwilę rzuca: „Nice widok!” – no trudno się nie zgodzić! Przed snem ostatnia wyprawa do „toalety” i zasypiamy.













Noc nie należy do ciepłych, a nad ranem budzi nas wiatr. Nieźle dmucha. Słońce jest jeszcze za skałą, więc naprawdę czuć chłodek. Śniadanie w tych warunkach jest wyzwaniem. Ale nasi towarzysze zapraszają nas pod swój dach i wspólnie dzielimy „kuchnię”. Postanawiamy sprawnie spakować swoje rzeczy i powoli ruszyć w stronę słońca. Na języku niewielka garstka ludzi, robimy sobie zdjęcia w nowej odsłonie i rozpoczynamy drogę powrotną. Droga jest nam już dobrze znana – nie ma już takiej ekscytacji, która towarzyszy dziewiczym przejściom. Cieszymy się, że mamy swoje towarzystwo! Można iść i dzielić się wrażeniami z nocy. Zgodnie z naszą polsko-holenderską parą stwierdzamy, że pierwszy powrotny odcinek jest najbardziej monotonny. Danny dostarcza nam rozrywki i puszcza rytmiczny kawałek „I’m gonna Be (500 Miles)" – który jak się później okazało, będzie naszą poranną piosenką motywacyjną – dziękujemy Danny! Humory dopisują, głupawka się włącza – tylko ludzie czasem patrzą z niedowierzaniem – co zrobić, całe życie z wariatami. Patrząc w dal za jeziorem widać duże połacie śniegu. To lodowiec Folgefonna, leżący po drugiej stronie fiordu Sorfjorden, trzeci pod względem powierzchni lodowiec Norwegii. Z każdym kilometrem robi się coraz cieplej, chociaż wiatr naprawdę daje się we znaki. Rozbieramy się dopiero na ostatnim odcinku – stromym zejściu. A potem to już czysta przyjemność – mostki, skały i jesteśmy na P3. Bus nie daje na siebie za długo czekać i około 15.00 cieszymy się już wspólną kawą na P2.










Czujemy zmęczenie ostatnich dni – intensywnych i górskich. Podejmujemy decyzję, żeby spróbować znaleźć miejsce na pięknie zlokalizowanym kempingu naszych towarzyszy (Lofthus Camping) – udaje się! W ten oto sposób spędzamy ze sobą kolejny super wieczór. Rozkoszujemy się trunkami. Fantastyczny czas! Gosiu &Danny – dziękujemy za towarzystwo i rozmowy - bedankt voor een geweldige tijd! Jeżeli mamy być na językach – to tylko z Wami! No i liczymy na kolejne wspólne 500 Miles. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)