Kolejna ciepła noc w naszym mini camperze zbliża się ku końcowi. Nad ranem nawet
przestało padać, więc Basia wyskakuje i cyka kilka zdjęć. Ta sucha aura nie
trwa zbyt długo. Ok. godz. 10 zaczyna znowu padać, by za kilkadziesiąt minut rozwinęło
się to w solidną ulewę. Dziś na przejazd 170 km mamy sporo czasu, więc leniwie
kręcimy się w kuchennym boksie. Mamy też z tyłu głowy, że po zejściu z gór będziemy
mieli do przejechania ponad 100 km po nieznanych, wąskich, ciemnych drogach.
Póki co nie zaprzątamy sobie tym głowy (Robert jednak trochę tak:)). Po tych
wszystkich porannych czynnościach ruszamy w trasę – ciągle w towarzystwie
kropel z nieba. Jedziemy głębokimi dolinami, do ich dna z wysokich zboczy
spływają hektolitry wody. Okręg AGDER w której aktualnie się znajdujemy
charakteryzuje się tym, że na chatkach i różnych budowlach np. przystankach
autobusowych dachy porośnięte są roślinnością i idealnie współgrają z
otoczeniem.
My tu pitupitu a truskawka na torcie tego dnia jeszcze nie skonsumowana. Dojeżdżając na parking pod Kjerag jeszcze pada. Co prawda nie jest to jakiś duży deszcz, który, by nas mógł zatrzymać ale… w suchości nie zostaniemy. Tak myśleliśmy jeszcze przez godzinę. Parking kosztuje 300 NOK. Z porad jakie dostaliśmy od obsługi parkingu ważna się wydaje taka, że jeśli chcemy zanocować na górze to warto ich powiadomić, gdyż w przeciwnym wypadku, jeśli nie wrócimy do auta, to ruszy akcja ratunkowa. Szlak na Kjerag rozpoczynający się przy restauracji Øygardstølen jest dość trudny, choć stosunkowo krótki. W jedną stronę mamy do pokonania ok. 5 kilometrów. W wielu miejscach prowadzi on po stromych płaskich skalnych płytach. Przejście po nich jest ubezpieczone łańcuchami, które pomagają w pokonaniu najbardziej newralgicznych fragmentów. W naszych warunkach pogodowych już wyobrażamy sobie zejście po tych mokrych i stromych płytach.
Po wyjściu na pierwsze ze wzniesień naszym oczom ukazuje się niezwykle malownicza dolinka. Jest tu jeziorko polodowcowe, wrzosowisko, a także piękna zielona trawa. Przez jakiś czas musimy stracić wysokość, którą zdobyliśmy. Zejście odbywa się częściowo po kamiennych schodach oraz skalnych płytach, które oczywiście ubezpieczone są łańcuchami. Ta sielankowa atmosfera nie trwa zbyt długo, bo już po chwili mamy do pokonania kolejne wzniesienie. Sekwencyjne podejście czyli: schody i ukośne płyty, ubezpieczone łańcuchami doprowadzają nas do zimowego schronu w którym można schronić się podczas załamania pogody. Wg mojej wiedzy ten schron był zamknięty na kłódkę. No cóż!?
Następnie czeka nas ostatnie wzniesienie na szlaku - oczywiście w tym kierunku hahaha. Potem docieramy na bardzo rozległy płaskowyż. Przed nami ogromna przestrzeń. Deszcz nie pada od dłuższego czasu, słońce świeci, a skała wysycha w tempie niczym na torze F1. Wędrujemy po względnie płaskim terenie rozkoszując się widokami. Ostatni fragment do słynnego kamienia trochę nas spowalnia. Po okresie deszczu i burz, na końcowy odcinku w ogromnej ilości płynie woda. Gdzieniegdzie trzeba się nagimnastykować, żeby pokonać te brody i głazy o nieregularnych kształtach… no niezła atrakcja na koniec podejścia.
Gdy docieramy pod kamień jesteśmy tam prawie sami. Oprócz nas jest tam jeszcze para Włochów, którzy wchodzą na kamień od góry (robimy wielkie oczy). Miejsce to słynie z kolejek do zdjęć – ale późna pora jest nagrodą i na nic nie musimy czekać. No i możemy obcować z tym miejscem w ciszy. Myślimy sobie: kto ten kamyczek tam wcisnął? A to tylko efekt lodowca sprzed 50000 lat - to takie proste. Wejście na niego nie nastręcza problemów dla osób z obyciem górskim. Nawet Basia się przełamała (a początkowo była sceptycznie nastawiona) i ochoczo wlazła na niego pozując jak zawodowiec.
Po kilku chwilach zachwytu nie pozostaje nam nic innego jak zrobić odwrót. Dochodzi 19, a to jak dla nas dość późna godzina na górskie wędrówki. No wiadomo, że ciemno będzie za jakieś 3 godz. dopiero. Sprawnie pokonujemy skalne progi zejściowe i kiedy jesteśmy już praaawie sami na parkingu nasz auto-domek mówi, że trzeba wymienić żarówkę, bo pojawił się bunt na pokładzie. No tak – to idealny moment na takie zabiegi. Ale jesteśmy przygotowani. Po sprawnej akcji w „pit stopie” opuszczamy surowe zbocza dzikiej krainy, tylko gdzieniegdzie leniwe owce nie chcą zejść z drogi i trzeba im fizycznie pomagać.
Po dwóch godz. nocnej jazdy docieramy na parking pod arboretum w okolicach Stavanger, gdzie wśród nocnej ciszy rozlega się głośny dźwięk otwieranej puszki zimnego Lecha...
My tu pitupitu a truskawka na torcie tego dnia jeszcze nie skonsumowana. Dojeżdżając na parking pod Kjerag jeszcze pada. Co prawda nie jest to jakiś duży deszcz, który, by nas mógł zatrzymać ale… w suchości nie zostaniemy. Tak myśleliśmy jeszcze przez godzinę. Parking kosztuje 300 NOK. Z porad jakie dostaliśmy od obsługi parkingu ważna się wydaje taka, że jeśli chcemy zanocować na górze to warto ich powiadomić, gdyż w przeciwnym wypadku, jeśli nie wrócimy do auta, to ruszy akcja ratunkowa. Szlak na Kjerag rozpoczynający się przy restauracji Øygardstølen jest dość trudny, choć stosunkowo krótki. W jedną stronę mamy do pokonania ok. 5 kilometrów. W wielu miejscach prowadzi on po stromych płaskich skalnych płytach. Przejście po nich jest ubezpieczone łańcuchami, które pomagają w pokonaniu najbardziej newralgicznych fragmentów. W naszych warunkach pogodowych już wyobrażamy sobie zejście po tych mokrych i stromych płytach.
Po wyjściu na pierwsze ze wzniesień naszym oczom ukazuje się niezwykle malownicza dolinka. Jest tu jeziorko polodowcowe, wrzosowisko, a także piękna zielona trawa. Przez jakiś czas musimy stracić wysokość, którą zdobyliśmy. Zejście odbywa się częściowo po kamiennych schodach oraz skalnych płytach, które oczywiście ubezpieczone są łańcuchami. Ta sielankowa atmosfera nie trwa zbyt długo, bo już po chwili mamy do pokonania kolejne wzniesienie. Sekwencyjne podejście czyli: schody i ukośne płyty, ubezpieczone łańcuchami doprowadzają nas do zimowego schronu w którym można schronić się podczas załamania pogody. Wg mojej wiedzy ten schron był zamknięty na kłódkę. No cóż!?
Następnie czeka nas ostatnie wzniesienie na szlaku - oczywiście w tym kierunku hahaha. Potem docieramy na bardzo rozległy płaskowyż. Przed nami ogromna przestrzeń. Deszcz nie pada od dłuższego czasu, słońce świeci, a skała wysycha w tempie niczym na torze F1. Wędrujemy po względnie płaskim terenie rozkoszując się widokami. Ostatni fragment do słynnego kamienia trochę nas spowalnia. Po okresie deszczu i burz, na końcowy odcinku w ogromnej ilości płynie woda. Gdzieniegdzie trzeba się nagimnastykować, żeby pokonać te brody i głazy o nieregularnych kształtach… no niezła atrakcja na koniec podejścia.
Gdy docieramy pod kamień jesteśmy tam prawie sami. Oprócz nas jest tam jeszcze para Włochów, którzy wchodzą na kamień od góry (robimy wielkie oczy). Miejsce to słynie z kolejek do zdjęć – ale późna pora jest nagrodą i na nic nie musimy czekać. No i możemy obcować z tym miejscem w ciszy. Myślimy sobie: kto ten kamyczek tam wcisnął? A to tylko efekt lodowca sprzed 50000 lat - to takie proste. Wejście na niego nie nastręcza problemów dla osób z obyciem górskim. Nawet Basia się przełamała (a początkowo była sceptycznie nastawiona) i ochoczo wlazła na niego pozując jak zawodowiec.
Po kilku chwilach zachwytu nie pozostaje nam nic innego jak zrobić odwrót. Dochodzi 19, a to jak dla nas dość późna godzina na górskie wędrówki. No wiadomo, że ciemno będzie za jakieś 3 godz. dopiero. Sprawnie pokonujemy skalne progi zejściowe i kiedy jesteśmy już praaawie sami na parkingu nasz auto-domek mówi, że trzeba wymienić żarówkę, bo pojawił się bunt na pokładzie. No tak – to idealny moment na takie zabiegi. Ale jesteśmy przygotowani. Po sprawnej akcji w „pit stopie” opuszczamy surowe zbocza dzikiej krainy, tylko gdzieniegdzie leniwe owce nie chcą zejść z drogi i trzeba im fizycznie pomagać.
Po dwóch godz. nocnej jazdy docieramy na parking pod arboretum w okolicach Stavanger, gdzie wśród nocnej ciszy rozlega się głośny dźwięk otwieranej puszki zimnego Lecha...
Przepięknie! 🤩 Gratulacje od Zanzi 😘
OdpowiedzUsuńoooo Zanzi(bar) się uaktywnił
Usuń