Dzisiejszy plan zakłada przejechanie ponad 400 km, a
miejscem docelowym będzie Flisa, w której mieszkają zaprzyjaźnione Lucy &
Ann. Cieszy nas perspektywa wspólnego czasu, tym bardziej, że to pierwsza nasza
wizyta w ich norweskim świecie. Droga długa, czas ruszać. Żegnamy się powoli ze
strzelistymi ścianami i fiordami. Oddaję stery Barbórce, która zdobywa kolejne
doświadczenie kierowniczki pojazdu. Po drodze mijamy charakterystyczne
drewniane kościoły i przylegające do nich małe cmentarze, pogoda coraz bardziej
barowa – ale przynajmniej nie pada. Nie jest to może najbardziej zachwycająca
część naszej całej trasy, ale to akurat oczywista oczywistość, że nie da się
mieć cały czas łałałiła…
Mniej więcej w połowie trasy wkraczamy do tajemniczej krainy chrobotka reniferowego. Nie każdy wie, że to porost, który swą nazwę zawdzięcza reniferom – stanowi bowiem ich ulubiony przysmak. A najstarszy Park Narodowy Rondane, przez który właśnie przejeżdżamy to epicentrum chrobotka. Całe połacie w różnych odcieniach zieleni. Liczymy, że może renifery będą nam jadły z ręki. W tym celu wdrapujemy się na jedną z wież widokowych, z których możne je wypatrywać. Odkrywamy ją przypadkowo, zatrzymując się na jednym z parkingów wypoczynkowych. Idealne miejsce na nocleg, gdyby był potrzebny.
Skoro dzisiejszy dzień nie obfituje w tak liczne atrakcje, do których pewnie zdążyliście się już przyzwyczaić, to słów kilka o Parku Rondane. Utworzono go w 1926 roku w celu zachowania jego naturalnego charakteru. Zakładaliśmy, że spędzimy w nim dzień i nocleg, ale ostatecznie pogoda okazał się czynnikiem decydującym. To nie zmienia faktu, że przez park można przejechać jedną z 18-stu dróg scenicznych i przed tym nie zamierzaliśmy się bronić. Jesteśmy zgodni, że taki klimat trzeba lubić. Jest dosyć surowy i monochromatyczny. Bilans reniferowy na razie zerowy – ale nie porzucamy nadziei.
Popołudniową porą docieramy do Flisy, gdzie czekają już na nas dziewczyny. Zwiedzamy okolicę i podziwiamy piękne widoki z balkonu. Na Basię czeka także niespodzianka urodzinowa przygotowana przez niezawodny team: Lucy & Ann!!! (dziękujemy!!!) Tort własnej roboty i coś na ząb w prezencie – jedyna w swoim rodzaju kiełbasa z… renifera. „Cóż, myślałam, że renifery będą jadły mi z ręki… ale chyba będzie odwrotnie” rzuca Basia. Świętowanie czas zacząć. A skoro jesteśmy w Norwegii, to musi być tradycyjna norweska kuchnia, czyli pizza Grandiosa. Ulubiony przysmak Norwegów – trzeba spróbować! Musimy przyznać, że była niezła jak na gotowy produkt. A na deser, poza tortem, film Troll. Wciągająca historia, kino akcji z norweskimi krajobrazami (jeżeli wyczuwacie nutkę ironii – to prawidłowo!). Udaje nam się rozpoznać kilka kadrów. I tak dobiegamy do ostatniego dnia w kraju wikingów
Mniej więcej w połowie trasy wkraczamy do tajemniczej krainy chrobotka reniferowego. Nie każdy wie, że to porost, który swą nazwę zawdzięcza reniferom – stanowi bowiem ich ulubiony przysmak. A najstarszy Park Narodowy Rondane, przez który właśnie przejeżdżamy to epicentrum chrobotka. Całe połacie w różnych odcieniach zieleni. Liczymy, że może renifery będą nam jadły z ręki. W tym celu wdrapujemy się na jedną z wież widokowych, z których możne je wypatrywać. Odkrywamy ją przypadkowo, zatrzymując się na jednym z parkingów wypoczynkowych. Idealne miejsce na nocleg, gdyby był potrzebny.
Skoro dzisiejszy dzień nie obfituje w tak liczne atrakcje, do których pewnie zdążyliście się już przyzwyczaić, to słów kilka o Parku Rondane. Utworzono go w 1926 roku w celu zachowania jego naturalnego charakteru. Zakładaliśmy, że spędzimy w nim dzień i nocleg, ale ostatecznie pogoda okazał się czynnikiem decydującym. To nie zmienia faktu, że przez park można przejechać jedną z 18-stu dróg scenicznych i przed tym nie zamierzaliśmy się bronić. Jesteśmy zgodni, że taki klimat trzeba lubić. Jest dosyć surowy i monochromatyczny. Bilans reniferowy na razie zerowy – ale nie porzucamy nadziei.
Popołudniową porą docieramy do Flisy, gdzie czekają już na nas dziewczyny. Zwiedzamy okolicę i podziwiamy piękne widoki z balkonu. Na Basię czeka także niespodzianka urodzinowa przygotowana przez niezawodny team: Lucy & Ann!!! (dziękujemy!!!) Tort własnej roboty i coś na ząb w prezencie – jedyna w swoim rodzaju kiełbasa z… renifera. „Cóż, myślałam, że renifery będą jadły mi z ręki… ale chyba będzie odwrotnie” rzuca Basia. Świętowanie czas zacząć. A skoro jesteśmy w Norwegii, to musi być tradycyjna norweska kuchnia, czyli pizza Grandiosa. Ulubiony przysmak Norwegów – trzeba spróbować! Musimy przyznać, że była niezła jak na gotowy produkt. A na deser, poza tortem, film Troll. Wciągająca historia, kino akcji z norweskimi krajobrazami (jeżeli wyczuwacie nutkę ironii – to prawidłowo!). Udaje nam się rozpoznać kilka kadrów. I tak dobiegamy do ostatniego dnia w kraju wikingów
Ostatni dzień przypada na FREDAG, a to oznacza nic innego
jak piątek. A skoro to Fredag to podtrzymujemy norweskie tradycje. W menu
króluje dziś kolejna tradycyjna potrawa norweskiej kuchni, czyli Tacos! Ale
żeby nie było, że coś pomyliliśmy – co to, to nie! Jak piątek to tacos, a do
tego wino o zaskakującej nazwie – Fredag:) To podobno norweski piątkowy musteat
i drink – czyli zestaw imprezowy do konsumpcji. Nie boimy się opierać takim tradycjom – a
uczta jest wyborna! Pogoda sprzyja tylko kanapowym aktywnościom, pozostajemy
więc w domowym zaciszu. Na podsumowanie przyjdzie jeszcze czas – ale wiemy już
na pewno, że jeszcze zawitamy do Norwegii.
Chrobotek reniferowy! 🫎 Mjut na moje oczy i uszy 😁
OdpowiedzUsuń