wtorek, 16 maja 2023

Największa w swojej kategorii


Monte Isola

Jako, że mamy czwartek to dla włoskiej ludności oznacza ferie świąteczne i promy pływają jakoś inaczej – do tej pory nie możemy się w tym do końca połapać (lokalsi też nie). Bo jest opcja dni pracujących, dni pracujących-szkolnych, od poniedziałku do soboty, ale tylko w dni nauki szkolnej, dodatkowo są okresy świąteczne – tzn. tylko dla uczniów, bo wtedy w naszym wypadku obowiązuje rozkład już w Wielki Czwartek, ale wtedy też jest normalny dzień pracujący dla dorosłych czyli "fermata" czy nie „fermata” o to jest pytanie? Niby to ogarniamy, jak mówi dzisiejsza młodzież. Ale nie pytajcie nas co i jak– to trzeba przeżyć! Ważne, że udało się wypłynąć na podbój największej wyspy w Europie, która jest położona na jeziorze. Monte Isola, bo o niej mowa, to dokładnie ta sama wyspa, o której cytując klasyka: "Król Jan III Sobieski podczas odsieczy wiedeńskiej w 1683 mówił… niewiele, a nawet wcale" (klasyk w stylu Pana Makłowicza). Ale swoją prawdziwą popularność i oblężenie zyskała dzięki instalacji specjalnego pomostu pomiędzy Sulzano a Peschierą. Dodatkową atrakcją tego miejsca jest festiwal kwiatów w święto podwyższenia krzyża. A wszystko zaczęło się na początku XIX wieku. W wioskach położonych nad jeziorem Iseo szerzy się epidemia cholery. Najwięcej przypadków śmiertelnych kroniki notują na wyspie Monte Isola w malutkich miasteczkach Carzano i Novale. Zrozpaczeni mieszkańcy modlą się do Świętego Krzyża. Obiecują, że odwdzięczą się urządzając wspaniałe święto na jego cześć, jeśli tylko zaraza ustanie. Epidemia znika. Od tej pory raz na pięć lat 14 września odnawia się złożona obietnica. Kolejne święto w 2025 roku. Wysiadamy w Carzano, szukamy otwartej kawiarni ale godz. 9.30 to dla włoskich mieszkańców chyba za wcześnie. Jednak nie na tyle wcześnie, by być świadkiem pijackiego monologu, który serwuje nam jeden z mieszkańców wykrzykując z balkonu swoje ubolewania wyimaginowanej tylko sobie Julii. Spacerując mijamy gaje oliwne i winnice, nie spotykając żywej duszy. Ile bym dał, aby takie doświadczenia spotkały nas w Tatrach - to tylko sfera marzeń. Mniej więcej w okolicach miejscowości Cure dopadają nas pierwsi turyści, których poznajemy po twarzach z promu.
















Pod świątynię dochodzimy już w towarzystwie innych turystów, jednak nadal nie ma ich aż tyle, by zakłócało to nasze dolce vita. Na szczycie zachwycamy się wszystkim dookoła, nawet świątynia jest otwarta i daje takie poczucie równowagi i estetyki. To chyba symbolizuje stare włoskie kościoły – prostota i piękno.








Po kilku kwadransach na szczycie postanawiamy wracać do Peschiery. Gdy wchodziliśmy na szczyt doświadczaliśmy pięknie zachowanego szlaku pod turystów niczym szlak na Śnieżkę od świątyni Wang, natomiast schodząc do Peschiery momentami szlak był niczym z Hali Gąsienicowej przez Boczań do Kuźnic – nic strasznego, ale obfituje w górskie doznania.








W miejscowości portowej odbywamy jeszcze spacer promenadą i degustację tutejszych wędlin i serów w małym barze. Aperol Spritz o gigantycznych wymiarach smakuje równie wybornie.







Dzień kończymy tradycyjnie u Iny, która z zachwytem wysłuchuje naszych zachwytów i oczywiście podsuwa propozycje na następny dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)