San Defendente
My to zawsze musimy zrobić wszystko na odwrót. Zamiast
rozruszać się jakimś lekkim trekkingiem, to od razu z grubej rury. Efekt tego
taki, że następnego dnia wstaje się ciężko, ale mimo to z uśmiechem bo i pogoda
ma być lepsza. Spać trzeba szybko lub nie spać, bo zwiedzać. Za namową Iny
wybieramy się na wzgórze, gdzie stoi Chiesa di San Defendente. Ale zanim swoje
nogi postawimy na tym zjawiskowym balkonie widokowym nad Lago Iseo wsiadamy w
autobus jadący do Salto Colina. W miejscowości tej stykamy się z przyjacielskim
pozdrowieniem grupy mieszkańców. Wchodząc do kawiarni na poranną (jak z
reklamy) "prawdziwą włoską kawę", lokalsi widząc, że my turyści
pytają czy "JUVE"? a ja co nieco interesujący się piłką kopaną
odpowiadam: ATALANTA! I ta ich euforia i przytulanie. Po tej pysznej kawie
ruszamy w trasę. Ale najpierw wędrujemy do jednej z wielu tzw. Panchina Gigante
(i tutaj małe wtrącenie: uczyłem się jej wymowy dobrą godzinę – z Basią nie ma
lekko). Jest to niezwykle fajny projekt fundacji Big Bench Community Project.
Wszystko zaczęło się 11 lat temu w 2010 roku w Piemoncie.
To właśnie tutaj, a dokładnie w miasteczku Clavesana,
amerykański projektant Chris Bangle
skonstruował pierwszą gigantyczną ławkę– Big Red Bench. Wówczas ten artysta
wraz z żoną przeniósł się do Włoch. Pierwsza ławka powstała na ich rezydencji. Inspiracją był świat widziany oczami dziecka,
artysta chciał stworzyć coś, co sprawi, że znów poczujemy się jak dzieci,
ciesząc się wspaniałą panoramą. To
właśnie zmiana perspektywy związana z wielkością ławki sprawia, że siedząc na
niej czujemy się jak dziecko, które potrafi zachwycać się pięknem krajobrazu.
Do dziś jest około 170 takich ławek w całych Włoszech. Trasa z Salto Colina do
jednej z tych ławek nie jest długa ani uciążliwa. Spacer trwa około 4 km w obie
strony i nie wymaga wysiłku, a widoki powalają z nóg. Ławeczka jest super
atrakcją turystyczną, która ma przyciągać do super punktów widokowych. Z tej
naszej widać poszarpaną grań Corna Trentipassi, która wznosi się ponad
niebieską taflę jeziora.
Po kilkudziesięciu minutach na "Panchinie" wracamy prawie tą samą trasą do miasteczka nie wiedząc jeszcze, że ten dzień będzie nazwany przez nas Sentiero del Panchina. Ma to związek z tym, że do samego szczytu wzgórza spotkaliśmy około piętnastu ławek do odpoczynku. Co prawda nie były one tak okazałe jak ta Gigante, ale były równie widokowo usytuowane. Na samym szlaku nie spotkaliśmy praktycznie nikogo.
Dopiero na szczycie grupka emerytów piknikowała gwarnie. Ina miała rację. Z tego miejsca widoki są okazałe. W oddali mienią się ośnieżone szczyty Adamello, jezioro jak na tacy i wyspę Monte Isola, która będzie naszym celem w kolejnym dniu.
Jak wspomniałem wcześniej duża grupa emerytów na szczycie spowodowana była tym, że od strony miasteczka jest poprowadzona piękna szutrowa trasa, którą każdy może przejść. Po drodze mijamy wielkie głazy narzutowe pozostałe po ostatniej erze lodowcowej. Schodzimy bezpośrednio do Lovere z nieustającym widokiem na jezioro, robimy zakupy i oczywiście odwiedzamy Inę–spragnioną naszych opowieści, wysłuchujemy propozycji na dzień następny – wiadomo, że znów trafionych.
Przy nutach włoskiej muzyki chłodzimy wino i spożywamy włoskie pyszności nastawiając się na następny dzień pełen wrażeń.
Po kilkudziesięciu minutach na "Panchinie" wracamy prawie tą samą trasą do miasteczka nie wiedząc jeszcze, że ten dzień będzie nazwany przez nas Sentiero del Panchina. Ma to związek z tym, że do samego szczytu wzgórza spotkaliśmy około piętnastu ławek do odpoczynku. Co prawda nie były one tak okazałe jak ta Gigante, ale były równie widokowo usytuowane. Na samym szlaku nie spotkaliśmy praktycznie nikogo.
Dopiero na szczycie grupka emerytów piknikowała gwarnie. Ina miała rację. Z tego miejsca widoki są okazałe. W oddali mienią się ośnieżone szczyty Adamello, jezioro jak na tacy i wyspę Monte Isola, która będzie naszym celem w kolejnym dniu.
Jak wspomniałem wcześniej duża grupa emerytów na szczycie spowodowana była tym, że od strony miasteczka jest poprowadzona piękna szutrowa trasa, którą każdy może przejść. Po drodze mijamy wielkie głazy narzutowe pozostałe po ostatniej erze lodowcowej. Schodzimy bezpośrednio do Lovere z nieustającym widokiem na jezioro, robimy zakupy i oczywiście odwiedzamy Inę–spragnioną naszych opowieści, wysłuchujemy propozycji na dzień następny – wiadomo, że znów trafionych.
Przy nutach włoskiej muzyki chłodzimy wino i spożywamy włoskie pyszności nastawiając się na następny dzień pełen wrażeń.
Myślę, że ta okolica może być świetnym wyborem na wiosnę, gdy u nas warunki jeszcze mocno średnie. Widokowo bajka :)
OdpowiedzUsuń