Punta Almana 1390m.n.p.m.
Drugiego dnia rozkoszując się typowym włoskim śniadaniem
(ser Provolone i inne takie smakołyki) rozkminiamy jak się dostać do Sale
Marasino. Będąc nad Iseo bez auta trzeba wybierać cele, które są dobrze
skomunikowane. Jest to pewne utrudnienie, ale dla chcącego nic trudnego. Wzdłuż
wschodniego wybrzeża jest linia kolejowa, a pociągi jeżdżą mniej więcej co
godzinę. Wystarczy więc dostać się do sąsiedniego Pisogne i to wszystko. Ale
żeby nie było zbyt łatwo poranne promy do tej miejscowości występują w liczbie
aż dwóch (no i jeszcze trzeba dobrze rozeznać się w rozkładzie – bo a to dni
szkolne, a to dni powszednie – i tutaj nie ma znaku równości, do tego święta w
sobotę, święta w niedzielę…. Rozkład po prostu bajka). Ciekawa jest też opcja
biletowa na pociąg. Bilet kupuje się w przydworcowych kawiarniach przy okazji
degustacji kawy. Mało tego – jak się dowiadujemy na chwilę przed odjazdem,
należy na tym bilecie własnoręcznie podpisać miejsce startu, czyli stację, z
której się odjeżdża oraz datę i godzinę odjazdu – bez tego bilet jest nieważny
(czyli odręczna walidacja). Gdy po tych wszystkich przeszkodach komunikacyjnych
wysiadamy w w/w Sale Marasino wystarczy „tylko” wejść na górę, zejść, wsiąść w
pociąg, potem złapać prom powrotny do Lovere i jesteśmy w domu. Ale to byłoby
zbyt proste. Stoimy na peronie i mimo iż jesteśmy we Włoszech i jest już
kwiecień jest dosyć rześko. Wybieramy się na jeden z wyższych w okolicy szczyt
Punta Almana mierzący 1390m.n.p.m. oferujący wspaniałe widoki na pobliskie
szczyty, Orobie, Adamello, góry otaczające Val Trompia i ogólnie pre-alpy
Brescia, a co najważniejsze Lago Iseo. Ale, aby się tam dostać trzeba pokonać
ok. 1200 metrów w pionie czyli takie typowe tatrzańskie przewyższenie.
Początkowy fragment trasy wiedzie uliczkami miasta i asfaltowymi drogami wspinającymi
się ponad nim. Stwierdzamy, że warto spróbować jazdy stopem i o dziwo pierwszy
napotkany samochód zatrzymuje się i pomaga nam w pokonaniu połowy wysokości.
Juppi, ale dalej już trzeba samemu. Niebo zasnute jest chmurami a na zboczach
błyszczy świeży śnieg?!?! No nie – typowa włoska wiosna! Powoli docieramy na
przełęcz Forcella di Sale.
Jest przydrożna kapliczka i ławeczka do odpoczynku, z której chętnie korzystamy. Z przełęczy mamy dwie opcje dostania się na szczyt. Pierwsza to godzinna ferrata A/B i później granią na szczyt, a druga opcja to trawers wschodnim zboczem. Jako, że nie mamy sprzętu wybieramy opcję z trawersem. No i nie zawiedliśmy się. Fajnie poprowadzona droga z licznymi punktami widokowymi, gdzie przy lepszych warunkach pogodowych zbieralibyśmy szczęki z gleby.
Na szczycie jesteśmy sami i niezbyt długo na nim zabawiamy. Zimny, przenikliwy wiatr i padający drobny śnieg robi swoje. Robimy serię zdjęć, wpisujemy się do księgi oraz wymawiamy nasz monolog, który będzie dostępny w wersji video – niebawem.
Rozpoczynamy zejście w kierunku kolejnej przełęczy Croce di Pezzolo. Ścieżka jest w fatalnym stanie. Sypki żwir z każdym krokiem wyjeżdża spod stóp co skutecznie wydłuża czas zejścia. Gdzieś nad głowami latają paralotniarze – OMG jak my im teraz zazdrościmy. Kolana i wszystkie stawy bolą coraz bardziej ale obiecujemy sobie nie znając trasy, że za najbliższym zakrętem będzie już lepiej. I tak trwamy w tym kłamstwie dobre dwie godziny. Po dojściu do przełęczy szlak staje się przyjemny, ale w głowie już kiełkują myśli, że trzeba będzie jeszcze z siedem kilometrów dołożyć z Pisogne do Lovere, bo już wiemy, że nie zdążymy na pociąg, który umożliwi nam sprawną przesiadkę na ostatni prom do Lovere, no chyba że… Słyszymy silnik więc odwracamy się na pięcie i łapiemy stopa. TADAM! Po raz kolejny pierwszy z brzegu samochód się zatrzymuje i zabiera nas na dworzec w Sale Marasino. Okazuje się, że byli to podziwiani paralotniarze. Wymieniamy pojedyńcze włoskie sentencje. Cudowni ludzie, dzięki którym zdążyliśmy jeszcze przed odjazdem zajść na małe pifko i espresso.
A po przybiciu do brzegu w Lovere wstępujemy do naszej lokalnej przewodniczki Iny, co będzie naszym rytuałem na koniec każdego dnia naszego pobytu.
Jest przydrożna kapliczka i ławeczka do odpoczynku, z której chętnie korzystamy. Z przełęczy mamy dwie opcje dostania się na szczyt. Pierwsza to godzinna ferrata A/B i później granią na szczyt, a druga opcja to trawers wschodnim zboczem. Jako, że nie mamy sprzętu wybieramy opcję z trawersem. No i nie zawiedliśmy się. Fajnie poprowadzona droga z licznymi punktami widokowymi, gdzie przy lepszych warunkach pogodowych zbieralibyśmy szczęki z gleby.
Na szczycie jesteśmy sami i niezbyt długo na nim zabawiamy. Zimny, przenikliwy wiatr i padający drobny śnieg robi swoje. Robimy serię zdjęć, wpisujemy się do księgi oraz wymawiamy nasz monolog, który będzie dostępny w wersji video – niebawem.
Rozpoczynamy zejście w kierunku kolejnej przełęczy Croce di Pezzolo. Ścieżka jest w fatalnym stanie. Sypki żwir z każdym krokiem wyjeżdża spod stóp co skutecznie wydłuża czas zejścia. Gdzieś nad głowami latają paralotniarze – OMG jak my im teraz zazdrościmy. Kolana i wszystkie stawy bolą coraz bardziej ale obiecujemy sobie nie znając trasy, że za najbliższym zakrętem będzie już lepiej. I tak trwamy w tym kłamstwie dobre dwie godziny. Po dojściu do przełęczy szlak staje się przyjemny, ale w głowie już kiełkują myśli, że trzeba będzie jeszcze z siedem kilometrów dołożyć z Pisogne do Lovere, bo już wiemy, że nie zdążymy na pociąg, który umożliwi nam sprawną przesiadkę na ostatni prom do Lovere, no chyba że… Słyszymy silnik więc odwracamy się na pięcie i łapiemy stopa. TADAM! Po raz kolejny pierwszy z brzegu samochód się zatrzymuje i zabiera nas na dworzec w Sale Marasino. Okazuje się, że byli to podziwiani paralotniarze. Wymieniamy pojedyńcze włoskie sentencje. Cudowni ludzie, dzięki którym zdążyliśmy jeszcze przed odjazdem zajść na małe pifko i espresso.
A po przybiciu do brzegu w Lovere wstępujemy do naszej lokalnej przewodniczki Iny, co będzie naszym rytuałem na koniec każdego dnia naszego pobytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)