Jesteśmy podekscytowani pierwszą
pobudką w naszym rustykalnym domku w Custonaci, małym miasteczku na zachodzie
wyspy, oferującym widoki na góry i morze. Zaczynamy się krzątać już od 7 rano,
dziś bowiem czeka nas dużo sorprese – nie zdajemy sobie sprawy, jak dużo ich
będzie. Otwieramy nasze okiennice na sycylijski świat. Dopiero w świetle
poranka widok z naszego tarasu na Monte Cofano robi na nas pierwsze wrażenie –
ten widok będzie nam towarzyszył z daleka i bliska przez następne kilka dni.
Już wiemy, że wspinaczka na szczyt będzie ciekawa i zróżnicowana, ale o tym w
kolejnym odcinku naszej opowieści. A tymczasem schodzimy na śniadanie, które
serwuje nam nasz gospodarz – Claudio – gestykulujący żwawo, jak na prawdziwego
Sycylijczyka przystało. Łamanym włoskim nawiązujemy nić porozumienia. Okazuje
się, że nie jesteśmy jedynymi gośćmi i przez te kilka dni pobytu, dzięki
Claudio, będziemy codziennie zgłębiać sycylijską tradycję i kulturę, jak i
dotykać świata odległego – dzięki opowieściom sympatycznej podróżniczej pary z
Niemiec, która jest aktualnie w trakcie 14-sto miesięcznej podróży dookoła
świata. Jesteśmy pod wrażeniem ich działań podróżniczych w covidowych czasach. Wspólne śniadania są
stałym i bardzo fajnym punktem naszego przystanku w Custonaci. Tym samym dzień
rozpoczynamy od przepysznej włoskiej kawy – i tutaj małe wtrącenie, bowiem
Barbórka nie jest fanką kawy, ale jak tylko jesteśmy na włoskiej ziemi wstępuję
do klubu kawowego – i to takiego skrajnego: bez mleka i cukru. Zadziwiające
jest to, że w ojczystym kraju nigdy nie napije się kawy bez mleka. A tutaj
proszę – zaczynam podejrzewać, że nosi w sobie duży pierwiastek włoskiej
kobiety, który budzi się w niej jak Etna, jak tylko postawi nogę w kraju dolce
vita. Śniadanie mija nam w sympatycznej atmosferze, ale czas na zwiedzanie i
łyk starożytnej i średniowiecznej historii.