Góry, góry, ale kiedyś trzeba zejść też na ziemię, a dokładnie na wysokość jeziora, czyli 60 m n.p.m. Zachęceni opowieściami Pauliny i Dawida decydujemy się na zwiedzanie urokliwych miasteczek położonych nad samą Gardą, a przy okazji nogi mają szansę odpocząć – no może tylko trochę, ale zawsze coś. Cytując Makaka, na początku dzisiejszej opowieści warto podać „nieciekawą ciekawostkę” kształtującą kontekst. Otóż, objeżdżając jezioro Garda przekracza się aż trzy włoskie regiony: Trydent (Trentino), Lombardię i Veneto (Wenecję Euganejską). To z kolei otwiera duże możliwości poznawcze w obszarze kultury, historii, a nawet jedzenia! Istny tygiel, a jedno jezioro. Ale po kolei. Najbliżej mamy do uroczego Riva del Garda, czyli północnej bramy otwierającej się na Gardę. Jesteśmy w regionie Trydent, gdzie dominują dwa silne nurty: włoski i austriacki. Budynki tego miasta pamiętają wiele – sama Riva należała do wielu krajów/rządów/władców. Swoje korzenie ma już w czasach rzymskich. Walczyły o nią zwaśnione włoskie rodziny. Ale przez Rivę przechodziły także wojska Napoleona i Garibaldiego (cesarza Austro-Węgier). Pierwszy raz przyłączono te ziemie do Włoch na mocy traktatu wersalskiego (1918 r.), a język niemiecki jest tutaj równie wszechobecny, jak włoski. Riva wyróżnia się arkadowym placem Piazza III Novembre usytuowanym bezpośrednio nad malowniczym nadbrzeżem, gdzie kotwiczą statki wycieczkowe. Piazza III Novembre, stanowi główny plac miasta, a swoją nazwą upamiętnia dzień zdobycia Rivy przez włoskie wojsko.
Kamienice mają kolorowe elewacje i trzeba przyznać, że z tej perspektywy wyglądają dostojnie. Wrażenie robi także wieża zegarowa Torre Apponale (pochodząca z XIII wieku), która jest też punktem widokowym. Przed wyjazdem czytaliśmy, że Riva del Garda to najbardziej uporządkowane centrum historyczne i coś w tym jest! Widać, że architektura łączy w sobie wpływy austriackie i włoskie, a kamienice mają nawet alpejski wygląd – kwiatki, architektoniczne detale – mamy wrażenie, że już to widzieliśmy, np. w Dolomitach. Zachwyca nas też samo otoczenie, czuć niemalże nadmorski klimat – do tego te palmy. Trydent niesie ze sobą także ciekawostki kulinarne. Tylko tutaj można próbować carnesalada – szynkę konserwowaną w solance, ale też Canederli (knedle z klasycznym speckiem lub szpinakiem), których miała okazję spróbować Barbórka (i była zachwycona!).
Zostawiamy dostojną i uporządkowaną Rivę i ruszamy w kierunku kolejnego miasteczka. Tym razem zatrzymujemy się na wschodnim brzegu Gardy – w pięknym Malcesine. Ale to już region Wenecji Euganejskiej. Malcesine, wspomniane już przy okazji masywu Monte Baldo, słynie z jedynej na świecie (jak głoszą źródła internetowe) obracanej kolejki liniowej. Ale nie ta atrakcja nas tu ściągnęła, a romantyczny urok tego miasteczka i starówka, która przyciąga zarówno zwykłych zjadaczy chleba, jak i artystyczne dusze. Był tu m.in. poeta Goethe. Jedynym minusem tego miejsca jest jego popularność. Ludzi jest dużo, parkingi oblegane. Z tego powodu decydujemy się pozostawić samochód w pobliżu granic miasta. To dobra decyzja, bo mamy okazję przespacerować się promenadą z idealnym widokiem na zamek położony na skale, czyli Castello Scaligero. I tu pojawia się kolejna ciekawostka (a nawet dwie z cyklu tych nieciekawych oczywiście:) – w 1786 roku przebywający w Malcesine Goethe namalował szkic tego zamku, za co podejrzewano go o szpiegostwo na rzecz Austrii. Zamek w Malcesine uwiecznił też sam Gustav Klimt (w 1913 roku), ale do dziś nie wiadomo, z którego miejsca go malował – istnieje teoria, że używał w tym celu teleskopu i nie przebywał w samym Malcesine. Zamek posiada XIII wieczne fortyfikacje i średniowieczną wieżę z zabytkowym i ciągle sprawnym dzwonem z 1442 roku. Na przestrzeni wieków zamek był wielokrotnie częściowo niszczony i odbudowywany, a za czasów panowania austriackiego pełnił rolę garnizonu wojskowego. O ile na promenadzie czuć spokój, o tyle wkraczając w świat wąskich uliczek miasta słychać już gwar. Ale ma to swój urok. Płyniemy z prądem ludzi i docieramy na starówkę, którą zdobią liczne detale. Pełno tu małych galerii, sklepów oferujących skórzane wyroby, sklepików z pamiątkami, ale też oczywiście lodziarni. I my nie możemy się oprzeć olbrzymiej porcji gelato! Krążymy w gąszczu wąskich uliczek, czasem ślepych, aż docieramy do portu. A tam wesele! Włosi mają jednak rozmach. Chwilę obserwujemy całą akcję, bo chcemy jeszcze zajrzeć do Palazzo dei Capitani – zabytkowego budynku, który w XVII – XIX wieku był siedzibą Kapitanów jeziora Garda. Kolejny raz odczuwamy romantyzm tego miasteczka. Widok z wejścia do ogrodów pałacu naprawdę zachwyca. A do tego skala Malcesine jest w sam raz. Co tylko potwierdza, że kiedyś było ono małą wioską rybacką, która z czasem stała się miejscem turystycznym. Chwila zadumy i pora ruszać dalej.
Na deser zostawiamy sobie Limone sul Garda na zachodnim brzegu jeziora. Wjeżdżamy w region Lombardii, który ciągnie się na południe - aż do Sirmione (tam też będziemy). Nazwa limone wskazuje, że cytryna jest tu znakiem rozpoznawczym. Dosłownie! Cytryny są wszędzie: na budynkach, na ulicach, w kawiarniach. Sztuczne – namalowane i te prawdziwe – drzewka cytrynowe specjalnie wyeksponowane na kamiennych konstrukcjach (tzw. limonaie). To istne gaje cytrusowe osłonięte systemem murów i kamiennych słupów. Są też w postaci płynnej – w słynnym limoncello, ale też w postaci suchej – np. w przyprawach. Co prawda na tutejszych wzgórzach uprawia się cytrusy i miasteczko doskonale wykorzystuje ten fakt w celach marketingowych, ale prawda o nazwie Limone jest zgoła inna! Podobno nazwa miasteczka pochodzi od słowa „Limen”, które ma oznaczać granicę – w kontekście historycznym – tutaj przebiegać ma granica między Lombardią a Trentino. O!, kolejna nieciekawa ciekawostka. Podobają nam się obie prawdy historyczne, podążamy więc szlakiem cytryn w dół, czyli w kierunku jeziora, gubiąc się w gąszczu tutejszych uliczek. A klimat jest tu niepodważalnie fajny. Miasteczko jest bowiem wciśnięte w tutejsze wzgórza. Zastanawiamy się jak tu kiedyś bywało zimą? Przez wiele lat droga do Limone sul Garda prowadziła jedynie przez góry i serpentyny. I tak dumając, dochodzimy do pięknej promenady obsadzonej palmami i klombami kwiatów. Pełno tu sklepików, kafejek i restauracji, a mała starówka jest dosłownie skulona u podnóży potężnych skał. Jest też Piazza Garibaldi i port Port Vecchio. Uroczo, urokliwie tu! Ale skoro jesteśmy nad samą Gardą, dodatkową atrakcją jest kąpiel w jeziorze. Chociaż naszym zdaniem Garda ze swoim niespokojnym charakterem bardziej przypomina morze. Intensywne i silne fale i kamieniste podłoże sprawiają, że wyjście z jeziora to prawie walka o życie. Szczęśliwie uchodzimy cało z tej przygody i w świetnych humorach wracamy nad nasze spokojne Pieve di Ledro.
Na koniec dnia wjeżdżamy na przełęcz Tromalzo, która jest obowiązkowym punktem turysty rowerowego. Liczne zakręty i strome podjazdy pozwalają się spocić. Podobno, gdyż my wjeżdżamy na czterech kołach w ostatniej chwili przed zachodem słońca.
Ten dzień jest ostatnim wspólnym dniem urlopu naszej piątki. Kolejne dni będziemy już w gronie tylko Kovików.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)