Słowenia - Grad Kamen, okolice Bled
Dzień zaczął się leniwie, bo na campingu na Soriskiej Planinie wszystko mieliśmy
dosłownie pod nosem. Tuż obok namiotów – wyciąg krzesełkowy na szczyt Lajnar. Grzech nie
skorzystać. Cena? 8,5 € góra–dół
– w tej części Europy to prawie jak za darmo, więc nawet nie udawaliśmy, że
idziemy pieszo. Plan był piękny: przejść granią przez Slatnik, Možic i Šavnik, przy
okazji oglądając liczne bunkry z czasów I wojny światowej. Tak, tak – w tych
górach nie tylko kozice walczyły o życie. Ale oczywiście los miał inne zamiary.
Ledwo wjechaliśmy na górę, a tam… chmury. I to takie, że nie było widać dosłownie NIC.
Żeby było ciekawiej, pan z obsługi, w typowym slow-słoweńskim stylu, rzucił
nam: „Ostatni
zjazd za 20 minut, bo nie ma klientów i pogoda nie będzie lepsza”. Według prognoz za godzinę miało zacząć padać. No i tak oto nasza wielka górska wyprawa skończyła się szybciej, niż zdążyliśmy
poprawić paski od plecaków. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie jednego bunkra,
marudząc i kręcąc nosem zjechaliśmy na dół.
Ale my się nie poddajemy. Wdrażamy Plan B. Wylądowaliśmy w miejscowości Begunje na Gorenjskem, gdzie nad doliną pysznią się ruiny Gradu Kamen. Historia tego miejsca to materiał na serial. Pierwsze mury postawiono tu w XII wieku, a przez kolejne stulecia zamek rozbudowywano, umacniano i broniono. Najbardziej kojarzony jest z rodem Lambergarów. Zamek miał swoje złote czasy, ale też i dramaty. Trzęsienia ziemi, wojny, zmiany właścicieli – wszystko to sprawiło, że w XVII wieku zamek popadł w ruinę. Do dziś zachowały się mury obronne, resztki baszt i kaplicy. Wyobrażaliśmy sobie, jak to musiało wyglądać, gdy pełno tu było rycerzy, koni i gwaru. Teraz panuje cisza, niewiele osób odwiedza to miejsce, ale nam się udało tutaj dotrzeć.
Ruszyliśmy dalej – kierunek Spodnje Gorje, a konkretniej Wąwóz Vintgar. Piękne miejsce, każdy przewodnik mówi, że to must see. Problem w tym, że tłumy ludzi przed wejściem wyglądały, jakby rozdawali darmowe lody. Czas oczekiwania zabił nasz zapał. „Nie, dzięki” – machnęliśmy ręką. Wąwóz poczeka – zorganizujemy się lepiej – nie jesteśmy fanami kolejek dłuższych niż w Lidlu przed długim weekendem. Ostatecznie trafiamy nad słynne Jezioro Bled. Tylko że zamiast wpakować się jak wszyscy do jeziora i pływać obok tej słynnej wyspy z kościołem, my postanowiliśmy iść w górę. Taki nasz sposób na życie: kiedy inni leżą na ręczniku, my się pocimy. Obraliśmy kurs na trzy punkty widokowe: Mala Osojnica, Velika Osojnica i klasyk – Ojstrica. Ze wszystkich rozciągały się piękne widoki na jezioro Bled z wyspą pośrodku. Ale tu uwaga dla przyszłych turystów: Velika Osojnica to totalne rozczarowanie. Widok z niej jest mocno średni. Jeśli chcecie zaoszczędzić trochę siły w nogach – możecie ten szczyt śmiało odpuścić. Mala Osojnica i Ojstrica dają zdecydowanie więcej frajdy i panoramę jak z pocztówki.
Po zejściu nad jezioro patrzyliśmy z zazdrością na turystów chłodzących się w turkusowej wodzie. My w butach trekkingowych, oni w stroju kąpielowym. Życie piechura bywa brutalne. Mimo że dzień zaczął się „wielkim nic” na Soriskiej Planinie, to ostatecznie wyszło naprawdę dobrze. Były ruiny, była próba Vintgaru, były górki nad Bledem i sporo śmiechu po drodze. A wieczorem? Powrót na chłodny camping w górach – z satysfakcją, że nawet kiedy plany biorą w łeb, zawsze można coś fajnego z dnia wycisnąć, a Słowenia nie pozwala się nudzić.
Ale my się nie poddajemy. Wdrażamy Plan B. Wylądowaliśmy w miejscowości Begunje na Gorenjskem, gdzie nad doliną pysznią się ruiny Gradu Kamen. Historia tego miejsca to materiał na serial. Pierwsze mury postawiono tu w XII wieku, a przez kolejne stulecia zamek rozbudowywano, umacniano i broniono. Najbardziej kojarzony jest z rodem Lambergarów. Zamek miał swoje złote czasy, ale też i dramaty. Trzęsienia ziemi, wojny, zmiany właścicieli – wszystko to sprawiło, że w XVII wieku zamek popadł w ruinę. Do dziś zachowały się mury obronne, resztki baszt i kaplicy. Wyobrażaliśmy sobie, jak to musiało wyglądać, gdy pełno tu było rycerzy, koni i gwaru. Teraz panuje cisza, niewiele osób odwiedza to miejsce, ale nam się udało tutaj dotrzeć.
Ruszyliśmy dalej – kierunek Spodnje Gorje, a konkretniej Wąwóz Vintgar. Piękne miejsce, każdy przewodnik mówi, że to must see. Problem w tym, że tłumy ludzi przed wejściem wyglądały, jakby rozdawali darmowe lody. Czas oczekiwania zabił nasz zapał. „Nie, dzięki” – machnęliśmy ręką. Wąwóz poczeka – zorganizujemy się lepiej – nie jesteśmy fanami kolejek dłuższych niż w Lidlu przed długim weekendem. Ostatecznie trafiamy nad słynne Jezioro Bled. Tylko że zamiast wpakować się jak wszyscy do jeziora i pływać obok tej słynnej wyspy z kościołem, my postanowiliśmy iść w górę. Taki nasz sposób na życie: kiedy inni leżą na ręczniku, my się pocimy. Obraliśmy kurs na trzy punkty widokowe: Mala Osojnica, Velika Osojnica i klasyk – Ojstrica. Ze wszystkich rozciągały się piękne widoki na jezioro Bled z wyspą pośrodku. Ale tu uwaga dla przyszłych turystów: Velika Osojnica to totalne rozczarowanie. Widok z niej jest mocno średni. Jeśli chcecie zaoszczędzić trochę siły w nogach – możecie ten szczyt śmiało odpuścić. Mala Osojnica i Ojstrica dają zdecydowanie więcej frajdy i panoramę jak z pocztówki.
Po zejściu nad jezioro patrzyliśmy z zazdrością na turystów chłodzących się w turkusowej wodzie. My w butach trekkingowych, oni w stroju kąpielowym. Życie piechura bywa brutalne. Mimo że dzień zaczął się „wielkim nic” na Soriskiej Planinie, to ostatecznie wyszło naprawdę dobrze. Były ruiny, była próba Vintgaru, były górki nad Bledem i sporo śmiechu po drodze. A wieczorem? Powrót na chłodny camping w górach – z satysfakcją, że nawet kiedy plany biorą w łeb, zawsze można coś fajnego z dnia wycisnąć, a Słowenia nie pozwala się nudzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)