piątek, 26 września 2025

Piran – Pirano i parle Italiano

 Słowenia - Piran
 
Dzień zaczęliśmy od misji specjalnej – w końcu trzeba było odzyskać godność po kradzieży stolika śniadaniowego z poprzedniego kempingu. I tak oto wylądowaliśmy w Decathlonie w Koprze, gdzie kupiliśmy nowy, pachnący fabryką, rozkładany stoliczek. Cena? Całkiem przyjemna – powiedziałbym nawet, że na tyle korzystna, że aż przestaliśmy rozpamiętywać tamten bolesny epizod. W końcu jak mawiają: „nie ma tego złego, co by Decathlon nie naprawił”.  Z nowym nabytkiem w bagażniku, mogliśmy wreszcie z czystym sumieniem ruszyć do Piranu, czyli turystycznej perełki słoweńskiego wybrzeża. Założenie było takie: dwie noce nad wybrzeżem – jedna na spokojny chill, a druga, żeby cały dzień spędzić nad tym krótkim wybrzeżem na rowerach. Plan był świetny, trasa już prawie wybrana – pedałowanie wzdłuż Adriatyku, z przystankami na kąpiel i kawę. Brzmiało jak wakacyjny sen. Rzeczywistość uderzyła nam trochę w twarz: nie znaleźliśmy wolnego miejsca na żadnym z możliwych kempingów. Zero. Null. Każdy wypełniony po brzegi, a my odbijaliśmy się jak ping-pong od recepcji do recepcji  – a strategicznie była godzina 11.00, bo wtedy jest szansa, że ktoś się wymelduje. Dodajmy, że na tych kempingach nie ma możliwości rezerwacji. Niestety, słoweńskie wybrzeże ma tylko 46 km i wygląda na to, że połowa Europy miała dokładnie ten sam pomysł co my. Te zatłoczone kempingi skutecznie też umacniały nas w decyzji, że najpierw zwiedzimy Piran, a potem to już podziękujemy tym tłumom i Barbórka znajdzie inne fantastyczne miejsce noclegowe, jak to ma w zwyczaju. Ale po kolei. To miasteczko wygląda jakby ktoś wrzucił kawałek włoskiego pejzażu i skleił go z Adriatykiem. Czuje się tutaj multikulturowość. Przez wieki Piran, a właściwie Pirano należał do Włoch i był określany mianem Wenecji w miniaturze. W historii Piranu można odnaleźć też epizod francuski (Napoleon pokazał swoją władzę), a ostatecznie w wyniku traktatu pokojowego z Włochami powstało Wolne Terytorium Triestu – jednak częściowo administrowane przez państwo jugosłowiańskie (tzw. strefa B), a Włosi władali tzw.  strefą A. Dlatego w Piranie usłyszeć można nie tylko język słoweński, ale również włoski. Nasze zwiedzanie zaczynamy od znalezienia miejsca parkingowego, co jest nie lada wyzwaniem. Kilka dużych parkingów zlokalizowanych jest poza ścisłym centrum miasta. Nam udaje się zaparkować na nieco dalej położonym od wejścia do miasta – ale to żaden problem. Udajemy się w kierunku słynnego Placu Tartiniego nazwanego na cześć wybitnego włoskiego skrzypka i kompozytora. Kusi on  pastelowymi kamienicami. Z łatwością dostrzeżecie okiennice w stylu weneckim. Widać też wieżę Kościoła św. Jerzego. Udajemy się w tamtym kierunku wąskimi uliczkami. Wspinamy się wyżej wzdłuż murów. Tam wysoko rozpościera się widok, który robi wrażenie – w tle błękit morza, przed oczami dachy budynków, widać też wzgórza. Klimat przypomina nam południowe włoskie senne miasteczka: koty wylegują się na progach, pranie suszy się nad głowami turystów, a zapach pizzy i owoców morza nie daje przejść obojętnie. Właściwie można by tu siedzieć godzinami i tylko obserwować życie miasteczka.



















A co jeszcze warto tam zobaczyć? Wspomniany kościół św. Jerzego – wznosi się na wzgórzu i wygląda tak, jakby pilnował całego wybrzeża. A można go objąć spojrzeniem z wieży kościoła. Przy dobrej pogodzie widać Triest i Chorwację. Kolejny punkt to mury obronne, które są położone na dosyć stromych wzgórzach. Gwarantują widoki na panoramę miasta. I chyba nie ma lepszej miejscówki. Widać całą starówkę, zatokę i – przy dobrej pogodzie – wspomniane nawet włoski i chorwacki ląd.  Spacer po nadmorskim deptaku – obowiązkowo! Promenada oferuje doznania architektoniczne – można zobaczyć ciekawy Kościół Matki Boskiej od Zdrowia i niewielką latarnię. Obserwujemy też nadbrzeżne warunki do kąpieli wodnej i słonecznej. No miejsca do opalania wymagają czasem od plażowiczów niezłej akrobatyki tudzież gibkiego ciała. Szczególnie jeden pan przykuwa naszą uwagę – dobre wykorzystanie terenu, to jakby nic nie powiedzieć o możliwościach tego plażowicza. I jak to bywa nad morzem – doznania gastronomiczne też są w pakiecie. Lody, kawa, owoce morza, czy pizza, której oczywiście spróbowaliśmy.
















No i tak oto wylądowaliśmy we Włoszech. Na razie co prawda historycznie, ale jak się potem okazało Barbórka wynalazła ten wspaniały kemping, ale po stronie włoskiej. Ale czy ktoś kiedyś odmówił wyjazdu do Włoch??? Nie znamy człowieka, a jeżeli tak – to niech się do tego nie przyznaje. I tak o to, chcąc nie chcąc, ale bardziej chcąc przyjechaliśmy nad słoweńskie morze, a wylądowaliśmy po drugiej stronie granicy – przestawiając nasze lingwistyczne zdolności na parle Italiano ragazzi. Trochę nas to rozbawiło – wyglądało jak scena z filmu: „Przyjechali na Adriatyk, a kończą na spaghetti i cappuccino”. Plus jest taki, że rano faktycznie cappuccino smakowało wybornie, jak to w Italii. I znowu basen w pakiecie noclegowym. Czego chcieć więcej? A będzie więcej, bo dolce vita jest zawsze na tzw. propsie. Zawsze!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)