Madera - Pico Ruivo i inne miradouro
Podobno tego dnia załamanie
pogody ma pozostać już tylko wspomnieniem. Podobno ma być słonecznie w górach,
podobno szlaki mają być znowu otwarte. Podobno – słowo, które wyzwala w nas
nadzieję, karmi nas nią od rana, pozwala snuć plany, żeby ruszyć na podbój
najwyższego szczytu wyspy – słynnego Pico Ruivo, wznoszącego się na wysokości 1862
m. n. p. m. Szlaków na ten szczyt jest kilka. Począwszy od najbardziej
popularnego PR1, którym to idąc można doświadczyć wszelkich zachwytów nad
naturą, przechodząc granią z innego znanego szczytu Pico Areiro; skończywszy na
iście łatwej ścieżce, niczym wejście na Szpiglasowy Wierch w Tatrach. Planując
nasz wyjazd oczywiście wybieramy widokowy szlak granią, lecz po sierpniowych
pożarach w centrum wyspy ów szlak jest zamknięty do odwołania. Aby zmierzyć się
z „huwio” wybieramy jedyny dostępny w tej chwili szlak – iście ceprowski
wariant. Próbujemy dostać się na parking w Achada do Teixtera i w międzyczasie
zatrzymujemy się pod zamkniętym szlabanem. No nie… jednak tego dnia szlak dalej
zamknięty?!?! Do parkingu pozostało nam jeszcze jakieś 4 km, więc emocje (mimo
wczesnej godziny porannej) buzują. No może z tą poranną godziną trochę
przesadziłem, bo 9 już na zegarku… ale czy naprawdę tak szybko należy skreślać
nasze plany? Na szczęście pod szlaban podjeżdża strażnik i macha do nas
informując, że przejazd za chwilę będzie możliwy, ale potrzebuje pomocy, aby
podnieść szlaban. Sławek ofiarnie rzuca się na pomoc strażnikowi i po kilku
minutach okazuje się, że na parkingu meldujemy się dziś jako pierwsi. Ale coś
ta pogoda po raz kolejny nie spełnia naszych wymagań. Jesteśmy na wysokości chmur
i w dalszym ciągu w zasięgu mocniejszego wiatru, czyli w skrócie – pogoda dla
koneserów. Po kolejnej aktualizacji prognoz decydujemy się jednak spróbować
tego wariantu. Wchodzimy na szlak i chcielibyśmy rzec, że naszym oczom ukazuje
się piękny widok na poszarpane granie masywów górskich, zawieszone poniżej
poziomu pierzastych chmur. Prawie się zgadza, tylko trzeba mocno uruchomić
wyobraźnię. Idziemy krok po kroku, powoli nabierając wysokości, widząc w
zasadzie tylko to, co przed sobą nie zakrywa kaptur chroniący nasze głowy przed
deszczem. Nisko zawieszone chmury mocno ograniczają widoki, których tak
naprawdę nie ma wcale. Na naszej drodze mijamy trzy murowane wiaty turystyczne,
które tylko na chwile dają schronienie przed mżawką i wiatrem. Będąc coraz
wyżej mamy nadzieję, że schronisko będzie otwarte i będziemy mogli się na
ogrzać. Na zewnątrz wcale nie jest przyjemnie, a rękawiczki (tak, tak – wyspa
wiecznej wiosny) przydają się jak nigdy. Ku naszej uciesze drzwi są otwarte, a
w środku nawet tli się ogień w kominku. Ciepła wystarcza nam na jakąś godzinę.
Po tym czasie, mimo braku perspektyw na poprawę warunków, robimy atak
szczytowy. Daleko nie ma. To tylko jakieś 20 min marszu. Marszu w błocie i
słocie. Miejscami pojawia się nawet śnieg. O zgrozo! Nie po to jechaliśmy
nomen-omen do krainy wiecznej wiosny, aby doświadczać śniegu. Na szczycie sporo
ludzi, którzy pewnie tak samo jak my są zawiedzeni zaistniałą sytuacją.
Odprawiamy taneczne modły, lecz na nic to wszystko się zdaje. Zrezygnowani po
kolejnych trzydziestu minutach zarządzamy odwrót. Będąc już jakieś 5 min od
parkingu chmury lekko rozwiewa i w tym samym momencie, rzucam zaklęcie, że
skoro my nie mieliśmy widoków to i reszta też niech cierpi. Ot, taka polska
natura.
Niezbyt zadowoleni z obrotu sprawy zjeżdżamy w dół zatrzymując się na punkcie widokowym o nazwie Miradouro do Picaroto. Jesteśmy już poniżej poziomu chmur, słońce nawet mocno się przebija przez nie, więc otwierają się ciekawe widoki na ocean i zalesione zbocza najwyższych szczytów Madery. Przez turystów nazwany też jest punktem z drugimi „schodami do nieba”. Będąc tam rozmyślamy czy, aby zaklęcie się spełniło, bo warunki ulegają znacznej poprawie.
Następnym przystankiem na naszej trasie jest Miradouro Quinta do Furao czyli „Posiadłość Fretki”. Miejsce na stromym klifie otoczone górami i winnicami z widokiem w stronę Ruivo.
Spędzamy tam kilka chwil i jedziemy naszym mobilkiem do kolejnego punktu widokowego o nazwie Sao Christovao. To miejsce zapadło nam wszystkim w pamięć jako jeden z lepszych punktów widokowych na wyspie. Kontrast zielonych traw, mieszających się z błękitem oceanu oraz szarością skał zrobił na nas mega wrażenie.
Ostatni przystanek tego dnia to kapliczka, czyli Capelinha de Nossa Senhora de Fátima, położona na wzgórzu Pico da Cova przy miejscowości São Vicente. Aby się do niej dostać trzeba pokonać 174 schody. Kapliczka została wybudowana w 1947 roku w podziękowaniu za szczęśliwe zakończenie II wojny światowej. To rewelacyjny punkt widokowy nie tylko na okoliczne miejscowości, ale również na otaczające je góry. Ciekawostką jest, że na każdej ze ścian kapliczkowy zegar pokazuje inną godzinę.
Niezależnie, na który zegar dziś patrzymy, nasz dzisiejszy dzień dobiega końca. Lekcja maderskiej pokory i cierpliwości odrobiona. Żałujemy, że nie mogliśmy zobaczyć pobliskich jaskiń, które zostały odkryte w 1885 roku, ale póki co pozostają zamknięte dla zwiedzających. Wieść gminna niesie bowiem, że São Vicente, czyli święty Wincenty objawił się tutejszym mieszkańcom w jednej z nich i stąd wzięła się nazwa tego miejsca. Z pewnością warto się tutaj zatrzymać, niespiesznie napawając się otoczeniem.
Niezbyt zadowoleni z obrotu sprawy zjeżdżamy w dół zatrzymując się na punkcie widokowym o nazwie Miradouro do Picaroto. Jesteśmy już poniżej poziomu chmur, słońce nawet mocno się przebija przez nie, więc otwierają się ciekawe widoki na ocean i zalesione zbocza najwyższych szczytów Madery. Przez turystów nazwany też jest punktem z drugimi „schodami do nieba”. Będąc tam rozmyślamy czy, aby zaklęcie się spełniło, bo warunki ulegają znacznej poprawie.
Następnym przystankiem na naszej trasie jest Miradouro Quinta do Furao czyli „Posiadłość Fretki”. Miejsce na stromym klifie otoczone górami i winnicami z widokiem w stronę Ruivo.
Spędzamy tam kilka chwil i jedziemy naszym mobilkiem do kolejnego punktu widokowego o nazwie Sao Christovao. To miejsce zapadło nam wszystkim w pamięć jako jeden z lepszych punktów widokowych na wyspie. Kontrast zielonych traw, mieszających się z błękitem oceanu oraz szarością skał zrobił na nas mega wrażenie.
Ostatni przystanek tego dnia to kapliczka, czyli Capelinha de Nossa Senhora de Fátima, położona na wzgórzu Pico da Cova przy miejscowości São Vicente. Aby się do niej dostać trzeba pokonać 174 schody. Kapliczka została wybudowana w 1947 roku w podziękowaniu za szczęśliwe zakończenie II wojny światowej. To rewelacyjny punkt widokowy nie tylko na okoliczne miejscowości, ale również na otaczające je góry. Ciekawostką jest, że na każdej ze ścian kapliczkowy zegar pokazuje inną godzinę.
Niezależnie, na który zegar dziś patrzymy, nasz dzisiejszy dzień dobiega końca. Lekcja maderskiej pokory i cierpliwości odrobiona. Żałujemy, że nie mogliśmy zobaczyć pobliskich jaskiń, które zostały odkryte w 1885 roku, ale póki co pozostają zamknięte dla zwiedzających. Wieść gminna niesie bowiem, że São Vicente, czyli święty Wincenty objawił się tutejszym mieszkańcom w jednej z nich i stąd wzięła się nazwa tego miejsca. Z pewnością warto się tutaj zatrzymać, niespiesznie napawając się otoczeniem.
Ech, góry jak wszędzie kapryśne. Do jaskiń robię od dwóch lat podejście. Może za trzecim razem mi się uda 🙄
OdpowiedzUsuńPełen przekrój warunków na trasie. Dosłownie była każda pora roku.
OdpowiedzUsuńZaskoczyła mnie ta tęcza poniżej, na tle chmur.
Gratuluję wejścia na najwyższy szczyt Madery :)