czwartek, 10 kwietnia 2025

Podobno widoki z Ruivo są piękne

 

Madera - Pico Ruivo i inne miradouro
 
Podobno tego dnia załamanie pogody ma pozostać już tylko wspomnieniem. Podobno ma być słonecznie w górach, podobno szlaki mają być znowu otwarte. Podobno – słowo, które wyzwala w nas nadzieję, karmi nas nią od rana, pozwala snuć plany, żeby ruszyć na podbój najwyższego szczytu wyspy – słynnego Pico Ruivo, wznoszącego się na wysokości 1862 m. n. p. m. Szlaków na ten szczyt jest kilka. Począwszy od najbardziej popularnego PR1, którym to idąc można doświadczyć wszelkich zachwytów nad naturą, przechodząc granią z innego znanego szczytu Pico Areiro; skończywszy na iście łatwej ścieżce, niczym wejście na Szpiglasowy Wierch w Tatrach. Planując nasz wyjazd oczywiście wybieramy widokowy szlak granią, lecz po sierpniowych pożarach w centrum wyspy ów szlak jest zamknięty do odwołania. Aby zmierzyć się z „huwio” wybieramy jedyny dostępny w tej chwili szlak – iście ceprowski wariant. Próbujemy dostać się na parking w Achada do Teixtera i w międzyczasie zatrzymujemy się pod zamkniętym szlabanem. No nie… jednak tego dnia szlak dalej zamknięty?!?! Do parkingu pozostało nam jeszcze jakieś 4 km, więc emocje (mimo wczesnej godziny porannej) buzują. No może z tą poranną godziną trochę przesadziłem, bo 9 już na zegarku… ale czy naprawdę tak szybko należy skreślać nasze plany? Na szczęście pod szlaban podjeżdża strażnik i macha do nas informując, że przejazd za chwilę będzie możliwy, ale potrzebuje pomocy, aby podnieść szlaban. Sławek ofiarnie rzuca się na pomoc strażnikowi i po kilku minutach okazuje się, że na parkingu meldujemy się dziś jako pierwsi. Ale coś ta pogoda po raz kolejny nie spełnia naszych wymagań. Jesteśmy na wysokości chmur i w dalszym ciągu w zasięgu mocniejszego wiatru, czyli w skrócie – pogoda dla koneserów. Po kolejnej aktualizacji prognoz decydujemy się jednak spróbować tego wariantu. Wchodzimy na szlak i chcielibyśmy rzec, że naszym oczom ukazuje się piękny widok na poszarpane granie masywów górskich, zawieszone poniżej poziomu pierzastych chmur. Prawie się zgadza, tylko trzeba mocno uruchomić wyobraźnię. Idziemy krok po kroku, powoli nabierając wysokości, widząc w zasadzie tylko to, co przed sobą nie zakrywa kaptur chroniący nasze głowy przed deszczem. Nisko zawieszone chmury mocno ograniczają widoki, których tak naprawdę nie ma wcale. Na naszej drodze mijamy trzy murowane wiaty turystyczne, które tylko na chwile dają schronienie przed mżawką i wiatrem. Będąc coraz wyżej mamy nadzieję, że schronisko będzie otwarte i będziemy mogli się na ogrzać. Na zewnątrz wcale nie jest przyjemnie, a rękawiczki (tak, tak – wyspa wiecznej wiosny) przydają się jak nigdy. Ku naszej uciesze drzwi są otwarte, a w środku nawet tli się ogień w kominku. Ciepła wystarcza nam na jakąś godzinę. Po tym czasie, mimo braku perspektyw na poprawę warunków, robimy atak szczytowy. Daleko nie ma. To tylko jakieś 20 min marszu. Marszu w błocie i słocie. Miejscami pojawia się nawet śnieg. O zgrozo! Nie po to jechaliśmy nomen-omen do krainy wiecznej wiosny, aby doświadczać śniegu. Na szczycie sporo ludzi, którzy pewnie tak samo jak my są zawiedzeni zaistniałą sytuacją. Odprawiamy taneczne modły, lecz na nic to wszystko się zdaje. Zrezygnowani po kolejnych trzydziestu minutach zarządzamy odwrót. Będąc już jakieś 5 min od parkingu chmury lekko rozwiewa i w tym samym momencie, rzucam zaklęcie, że skoro my nie mieliśmy widoków to i reszta też niech cierpi. Ot, taka polska natura.


















Niezbyt zadowoleni z obrotu sprawy zjeżdżamy w dół zatrzymując się na punkcie widokowym o nazwie Miradouro do Picaroto. Jesteśmy już poniżej poziomu chmur, słońce nawet mocno się przebija przez nie, więc otwierają się ciekawe widoki na ocean i zalesione zbocza najwyższych szczytów Madery. Przez turystów nazwany też jest punktem z drugimi „schodami do nieba”. Będąc tam rozmyślamy czy, aby zaklęcie się spełniło, bo warunki ulegają znacznej poprawie.








Następnym przystankiem na naszej trasie jest Miradouro Quinta do Furao czyli „Posiadłość Fretki”. Miejsce na stromym klifie otoczone górami i winnicami z widokiem w stronę Ruivo.








Spędzamy tam kilka chwil i jedziemy naszym mobilkiem do kolejnego punktu widokowego o nazwie Sao Christovao. To miejsce zapadło nam wszystkim w pamięć jako jeden z lepszych punktów widokowych na wyspie. Kontrast zielonych traw, mieszających się z błękitem oceanu oraz szarością skał zrobił na nas mega wrażenie.










Ostatni przystanek tego dnia to kapliczka, czyli  Capelinha de Nossa Senhora de Fátima, położona na wzgórzu Pico da Cova przy miejscowości São Vicente. Aby się do niej dostać trzeba pokonać 174 schody. Kapliczka została wybudowana w 1947 roku w podziękowaniu za szczęśliwe zakończenie II wojny światowej. To rewelacyjny punkt widokowy nie tylko na okoliczne miejscowości, ale również na otaczające je góry. Ciekawostką jest, że na każdej ze ścian kapliczkowy zegar pokazuje inną godzinę.








Niezależnie, na który zegar dziś patrzymy, nasz dzisiejszy dzień dobiega końca. Lekcja maderskiej pokory i cierpliwości odrobiona. Żałujemy, że nie mogliśmy zobaczyć pobliskich jaskiń, które zostały odkryte w 1885 roku, ale póki co pozostają zamknięte dla zwiedzających. Wieść gminna niesie bowiem, że São Vicente, czyli święty Wincenty objawił się tutejszym mieszkańcom w jednej z nich i stąd wzięła się nazwa tego miejsca. Z pewnością warto się tutaj zatrzymać, niespiesznie napawając się otoczeniem. 

2 komentarze:

  1. Ech, góry jak wszędzie kapryśne. Do jaskiń robię od dwóch lat podejście. Może za trzecim razem mi się uda 🙄

    OdpowiedzUsuń
  2. Pełen przekrój warunków na trasie. Dosłownie była każda pora roku.
    Zaskoczyła mnie ta tęcza poniżej, na tle chmur.

    Gratuluję wejścia na najwyższy szczyt Madery :)

    OdpowiedzUsuń

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)