Ta maleńka wyspa pośrodku Atlantyku zawsze była wysoko na liście naszych marzeń, czyli miejsc do zobaczenia. Nazywana wyspą wiecznej wiosny ze względu na swój łagodny klimat. Łączy w sobie bogatą historię, widoki zapierające dech w piersiach, wspaniałą kuchnię oraz kameralne miasteczka i wioski. Za odkrywców uważa się Portugalczyków: Joao Goncalvesa Zarco i Tristao Vaza Teixeirę, których sztorm zagnał w 1418 r. na Porto Santo – nieodległą wyspę należącą do Archipelagu. To właśnie oni nadali jej nazwę Ilha Madeira czyli „wyspy drewna”. Pomysł na odwiedzenie tej idyllicznej wyspy zrodził się po nieudanym urlopie na Słowenii. Do wspólnego projektu już w październiku zaprosiliśmy Kasię, Sławka i Marka, którzy ochoczo potwierdzili swoją obecność. Od tego momentu szukaliśmy cennych informacji oraz zaznaczaliśmy pinezkami na googlowych mapach miejsca z serii „must see”. Po kilku miesiącach intensywnych poszukiwań cała nasza piątka wsiada do rejsowego Wizzair’a, by po pięciu godzinach przenieść nas do raju, który miał nam zapewnić ogrom wrażeń i niezapomnianych przeżyć. Odbieramy naszą pancerną Dacie Duster i rozgaszczamy się w jednym z pięknie położonych domów w Machico. Po wstępnym rozpoznaniu ruszamy w miasto – co prawda tylko na zakupy do pobliskiego Continente, ale dzisiejszy dzień przeznaczamy na wstępne sprawy administracyjne. Sama droga powrotna do domu przysporzyła nam sporo wrażeń. Strome podjazdy i zjazdy wąskimi miejskimi uliczkami wyzwalają u kierowcy (i nie tylko) porcje solidnego skupienia. Wieczorem przy butelce lokalnego wina obmyślamy plan na następny dzień. I tak właśnie będzie wyglądał każdy wieczór do końca naszego dwutygodniowego pobytu.
Prognozy na ten dzień były dość optymistyczne. Jednak powiedzieć, że pogoda na Maderze zmienna jest to tak, jakby nic nie powiedzieć. Po śniadaniu w stylu śródziemnomorskim o umówionej godzinie wszyscy meldujemy się w aucie i ruszamy na podbój wyspy. Na pierwszy ogień wybieramy Miradouro Dos Balcoes, czyli nazwany przez nas „balkonem” oferujący zachwycające widoki. Oddalony jest od naszej chaty o jakieś 20 km. Po półgodzinnej jeździe zatrzymujemy się na ostatnim wolnym miejscu parkingowym i po chwili ruszamy na 1.5 km spacer. Jeszcze tylko opłata 3 euro za wejście na szlak i niczym za dotknięciem magicznej różdżki znajdujemy się w gęstym zielonym lesie, gdzie tylko gdzieniegdzie odkrywają się dalsze widoki. Szlak jest wygodny, idzie się świetnie, a tam gdzie pojawiają się słoneczne prześwity, przystajemy na chwilę łapiąc witaminę D, której tak bardzo jesteśmy spragnieni.
Platforma widokowa zlokalizowana jest we wspaniałej scenerii całkowicie zajętej przez zielone doliny, które są charakterystyczne dla lasów laurowych. Doskonale widać główny łańcuch górski z najwyższymi szczytami wyspy. „Ochów i achów” nie było końca, a to dopiero pierwszy punkt wyjazdu.
Po krótkiej przerwie przeznaczonej na focenie czas wracać. Niestety jak większość tras, tę samą drogą. Następnie przemieszczamy się do miejscowości Porto da Cruz, aby uszczknąć kawałek Verady Larano. Spacer zaczęliśmy nieopodal Teleferico da Cruz. Już na starcie zaobserwowałem na butach u turystów kończących szlak, że będzie błotniście. I tak też było. Pierwsza część trasy prowadziła zacienioną ścieżką wśród drzew i bujnej roślinności. Szlak kilkukrotnie przecinały niewielkie strumyki, a także fantastyczne widoki i ogromne paprocie. Verada Larano to spektakularny szlak zawieszony wysoko nad taflą oceanu tylko coś ten ocean chowa się za drzewami. Aż w końcu doszliśmy do zakrętu, a tutaj trasa skrywa to, co najpiękniejsze. Czekał na nas eksponowany trawers oddzielony od stromych urwisk barierkami, a widoki były wspaniałe niezależnie w którą stronę się spojrzało. Doszliśmy do niewielkiej półki skalnej, na której postanowiliśmy zakończyć nasz szlak veradą, gdyż trzeba jeszcze wrócić tą samą trasą, a kilometry się nabijają.
Po krótkiej przerwie zarządzamy odwrót. Mamy tego dnia jeszcze jedno miejsce do zobaczenia. Po powrocie do auta ruszamy na podbój Santany. No może podbój to zbyt wielkie słowo, ale chcemy zobaczyć te charakterystyczne trójkątne domki pokryte strzechą, które są głównym symbolem miasta, a nawet całej wyspy. Domkom tym oczywiście nie można odmówić uroku. Połączenie kilku kolorów przyciąga uwagę. Podobno tak wyglądały pierwsze domy kiedy zaludniano wyspę. Powiadano, że drewniane ściany miały chronić przed zimnem, a bielone były, by minimalizować efekty upałów. No ale jak to się ma do tego, skoro na Maderze nie ma zimy ani lata, tylko wieczna wiosna? Domki rzeczywiście urokliwe, ale spodziewaliśmy się ich większej ilości.
Było coś dla duszy, to czas na jakiś rarytas dla ciała, więc zachodzimy do miejscowej knajpy i zamawiamy Picado Maderiense – to typowo maderska potrawa, którą tworzą drobno posiekane kawałki mięsa głównie wołowego, smażonego z cebulą, papryką i przyprawami podawana z ziemniakami, frytkami lub ryżem. Przed nami jeszcze jeden punkt tego dnia. Jeszcze raz zjeżdżamy do Porto da Cruz, aby przespacerować się tamtejszą promenadą kawałkiem wybrzeża. Obserwujemy tu fale roztrzaskujące się o brzeg i powoli zmierzamy do samochodu.
W Machico jedziemy jeszcze do lokalnej ”biedry”, czyli Pingo Doce, aby zaopatrzyć się w płyny potrzebne na wieczór. Dużym zaskoczeniem dla nas jest to, że sklep oferuje bufet z domowym jedzeniem na wagę – za dość niską kwotę można zjeść solidny obiad, z czego będziemy kilkukrotnie korzystać. To był świetny początek naszej maderskiej przygody, oby tylko pogoda się utrzymała. Czy tak się stanie? Zobaczymy, zobaczymy, czas pokaże!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)