czwartek, 17 kwietnia 2025

Królewska droga

 

Madera - Levada do Rei, Verada Canical
 
Kolejny dzień naszej maderskiej przygody. Analizując prognozę pogody stwierdzamy, że południe wyspy nie zapowiada się obiecująco. Wybór pada więc na północną część a konkretnie na Levada do Rei (Levada Króla) w okolicy Sao Jorge. Skąd taka nazwa? Z powodu jej patrona bo to właśnie król Manuel II – ostatni król Portugalii – zarządził jej budowę. Jednak tempo budowy nie było królewskie, proces ten był mozolny i trwał ponad 20 lat. No dobrze, ale po siedmiu dniach relacji możecie właściwie zapytać – co to są te lewady? Co chwilę o nich wspominamy więc należy się słowo wyjaśnienia. Levada to charakterystyczny dla Madery rodzaj kanału irygacyjnego. Ich historia sięga XV wieku gdy pierwsi osadnicy zakładając miasta na południu wyspy napotkali na problem z wodą pitną. Historycznie ta część wyspy jest suchsza i cieplejsza od północnego krańca. Dlatego też nieodzowne stało się wymyślenie sposobu na dostarczenie wody z północy na południe. Postawiono na system swoistych „korytek” ciągnących się przez cała wyspę. Na początku budowano je z drewna by wraz z upływem czasu postawić na bazaltowe kamienie jako budulec a w końcu na beton. Aby zapewnić ich pełną funkcjonalność wzdłuż korytek budowane były ścieżki. Ułatwiały one dostęp osobom odpowiedzialnym za kontrolę prawidłowego przepływu wody. W obecnych czasach nadal pełnią ważną funkcję w rolnictwie m. in. pomagając w nawadnianiu wszechobecnych plantacji bananów. Dodatkowo mają swój udział w wytwarzaniu energii elektrycznej w elektrowniach wodnych oraz – co skrzętnie wykorzystujemy – stanowią atrakcję turystyczną. Szacuje się, że obecnie na wyspie jest około 3000 km tych wodnych traktów. No dobrze, tyle tytułem wstępu. Naszą dzisiejszą wycieczkę zaczynamy przy lokalnej knajpie Quinta Levada do Rei znajdującej się tuż przy wejściu na znakowany szlak PR18. Nie potrafimy oprzeć się pokusie rozpoczęcia dnia od filiżanki pysznej kawy. Po dostarczeniu tej dawki kofeiny dla organizmu tym razem nie zapominamy o kremie z filtrem. Słońce ładnie przygrzewa, a nie chcielibyśmy powtórzyć błędu z drugiego dnia. W końcu ruszamy na szlak uprzednio uiszczając należną opłatę u strażnika. Początkowo trasa wiedzie przez zielony, wilgotny las. Zacienienie oraz ściekająca ze skał woda powodują, że ścieżka jest dosyć błotnista utrudniając komfortowe poruszanie się. Próbując przejść w miarę suchą stopą można iść „krawężnikiem” lewady. Jest on jednak dosyć wąski więc trzeba skupić się na zachowaniu równowagi. „Pozor, pozor - tady je bláticko!” - zdaje się, że mijające nas czeskie turystki też dochodzą do podobnych wniosków.  Nie straszne nam jednak takie problemy, zresztą są one odczuwalne tylko w początkowej fazie szlaku.  Po drodze mijamy różnorodne gatunki roślin a naszą uwagę przykuwają zwłaszcza paprocie wielkości dorodnych palm. Na trasie co jakiś czas pojawiają się rozleglejsze widoki na otaczające nas pola uprawne.  Po pewnym czasie docieramy do wodospadu leżącego trochę na uboczu głównej ścieżki. Po tygodniu przebywania wśród takich atrakcji nie robią one na nas aż takiego wrażenia jak na początku, ale z pewnością jest to świetne miejsce na krótką przerwę śniadaniową oraz sesje foto. Wraz z kolejnymi przebytymi metrami charakter ścieżki się zmienia. Momentami staje się węższa, może lekko eksponowana jednak bez obaw – w takich miejscach pojawiają się barierki. Trafiamy także na krótki tunel wydrążony w skale, nie ma jednak potrzeby wyciągania czołówek. W samej końcówce szlaku pokonujemy atrakcje znane nam już z poprzednich dni – wodospady, pod którymi wiedzie ścieżka. Zwłaszcza jeden z nich jest malowniczy gdy krople spływające po skale tworzą wodną mgiełkę.  Kurtki przeciwdeszczowe zalecane. Docieramy w końcu do momentu kulminacyjnego tego szlaku, do źródła lewady, strumienia Ribeiro Bonito. Można odnieść tu wrażenie, że obszar ten jest nienaruszony, niedotknięty obecnością człowieka. Różnorodność gatunkowa roślin, wszechobecna zieleń tworzą egzotyczny klimat tego miejsca. Po chwilach zachwytu czas na drogę do samochodu. Minusem tej lewady jest jednak konieczność powrotu tą samą trasą, nie ma możliwości zrobienia pętli. W ostatniej chwili docieramy do wcześniej wspomnianej knajpy gdzie przeczekujemy opady deszczu.




















Godzina jeszcze młoda więc trzeba coś jeszcze zaplanować. A skoro „lubimy wracać tam gdzie byliśmy już” decydujemy się na powrót do Ponte do Bode, miejsce które tak nas urzekło swoim marsjańskim krajobrazem. Podjeżdżamy na parking przy lokalnym cmentarzu i postanawiamy, że przejdziemy się wzdłuż północnego wybrzeża trasą Verada Boca do Risco Caniçal. Przynajmniej na ile siły i - zwłaszcza- pogoda pozwoli. Docieramy do miejsca gdzie byliśmy drugiego dnia i zaczynamy piąć się w górę. Początkowo suchym gliniastym podłożem sprawnie się przemieszczamy jednak wraz ze wzrostem nachylenia ścieżki nasze tempo maleje. Wspólnie decydujemy, że dotrzemy tylko do najbliższego widocznego szczytu. Jednak docierając do niego, widząc kolejny w zasięgu wzroku i paru minut marszu w głowie kiełkuje myśl „A może stamtąd jest lepszy widok?” Sytuacja powtarza się dwa razy i w końcu mówimy dość. Pojawiają się widoki na dużą część północnego wybrzeża. Czerwona gliniasta gleba, zielona trawa, niebieski ocean – wszystkie te kolory doskonale ze sobą współgrają tworząc przepiękny widok. Korzystając z bezwietrznej pogody odpalam drona.





















Jako, że na wyprawie Marek pełnił nieoficjalną funkcję pogodynki zagląda na radary. Grzecznie informuje mnie, żebym się streszczał bo za 15-20 minut „niebiosa rosę spuszczą nam z góry”. Rosa nadeszła więc zarządzamy odwrót. Jednak momentalnie natężenie deszczu zmienia się na istne oberwanie chmury. Gliniaste podłoże pod wpływem wody tworzy swoistą pułapkę. Zbocze praktycznie spływa, Glina przykleja się do podeszwy zwiększając ciężar naszych butów co najmniej dwukrotnie. Schodząc staramy się zachować równowagę, łapiemy się za ręce wzajemnie chroniąc przed upadkiem. Swoista lotna asekuracja. Po kilkunastu minutach walki docieramy w końcu do auta. Przemoczeni do suchej nitki ale z bananem na twarzy – to najważniejsze. Na szczęście mamy ze sobą drugi komplet ubrań więc szybko wskakujemy w suche wdzianko. Po tradycyjnej wizycie w Pingo Doce, zakupieniu „izotoników” na wieczór docieramy do naszej bazy wypadowej. Niestety prognozy na następny dzień są iście katastroficzne – 30-40 mm deszczu praktycznie na całej wyspie i silny wiatr. Lawrence ma się pokazać z najgorszej strony. No nic, zarządzamy więc prawdziwy dzień restowy. Dzień ten z pewnością wykorzystamy na wysuszenie ubrań. Na osłodę kosztujemy kolejnego lokalnego przysmaku - Bolo do Mel. Jest to maderski piernik z dodatkiem melasy z trzciny cukrowej. Mimo, że słodkim nigdy nie pogardzę to nawet dla mnie było to zbyt intensywne.

Chyba wszyscy stwierdzamy, że jeśli Bolo to tylko Bolo do Caco.

3 komentarze:

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)