Marek zadeklarował, że opisze kolejny dzień, więc i ta opowieść jest spod jego pióra. Pierwotny plan na dzisiejszy dzień był inny. Ale jak w życiu – plany często trzeba weryfikować. Tym razem myśleliśmy o epizodzie w Tatrach Zachodnich, a konkretnie wycieczkę na Baraniec przez żółty szlak, a następnie poprzez Żarską Przełęcz i Żarską Dolinę powrót do punktu wyjścia. Jednak kontrolując plan z mapą - a zwłaszcza z podanymi tam czasówkami – postanawiamy, że te ponad 9h wędrówki to już nie dla nas, a na pewno nie w takich upałach. Zwłaszcza, że schronisko czekałoby na nas dopiero po 7,5h marszu. Zamiast planu nr 1 realizujemy ten zapasowy. Bardzo przypadły nam do gustu Tatry Bielskie, które odwiedziliśmy drugiego dnia, dlatego postanawiamy tam wrócić. Zbyt dużego wyboru szlaków nie ma, więc decydujemy się na trasę na Szeroką Przełęcz Bielską wyruszając ze Zdziaru, a konkretnie przystanku Srednica. Powrót natomiast znaną i lubianą trasą - niebieskim szlakiem poprzez Dolinę Zadnich Koperszadów. Na początku stosujemy fortel z jednego z poprzednich dni – zostawiamy samochód w miejscu zejścia ze szlaku (Tatrzańska Jaworzyna) przez co oszczędzamy czas na późniejsze ewentualne oczekiwanie na autobus. Na miejscu okazuje się, że parking jest „darmowy” – mimo naszych szczerych chęci nie znaleźliśmy osoby odpowiedzialnej za przyjmowanie opłaty. Ruszamy więc autobusem do Zdziaru.
Tam po krótkiej chwili ruszamy łagodną ścieżką wzdłuż zielonego szlaku mijając po drodze ślady działalności bobrów. Po 20 minutach jesteśmy przy rozejściu. Prognozy na ten dzień pokazywały „clearsky” i jak na razie wszystko się sprawdza. Można powiedzieć, niestety.. Już początkowe kilkadziesiąt metrów od rozejścia daje w kość. Niemiłosierny skwar spotęgowany zerowym ruchem powietrza wokół daje o sobie znać. Idzie się ciężko, motywacją pozostaje fakt, że zaraz wejdziemy w las i słońce nie będzie tak przypiekało. Jakież było nasze zdziwienie (albo i nie), gdy po wejściu w ten zalesiony fragment szlaku zewsząd zleciały się chyba wszystkie możliwe owady latające.
Z deszczu pod rynnę, a upał wcale nie ustępował. I tak z wieloma wulgarnymi epitetami cisnącymi się na usta pokonujemy kolejne metry próbując odgonić się od wszechobecnej „szarańczy”. Po jakimś czasie dochodzi kolejny powód do narzekania. Szlak – łagodnie mówiąc – nie jest w najlepszej kondycji. Śliskie błoto zalegające na ścieżce, duże i wysokie kamienie mocno obciążające nasze kolana powodują, że co kilkanaście metrów trzeba się zatrzymać na odpoczynek w cieniu. A zatrzymując się na chwilę otaczają nas chmary robactwa. Łacina ciśnie się na usta. I tak w kółko. Po drodze mijamy strumyk, z którego Kovik chętnie nabiera zimną wodę.
Po mniej więcej 15 minutach marszu od owego strumyka wychodzimy w końcu z lasu. Teoretycznie wystawiamy naszą skórę na nadmierne działanie słońca, ale za to pojawiają się pierwsze, delikatne podmuchy kojącego wiatru. Nareszcie! Czekaliśmy na to od samego rana. Mniej więcej od tego momentu pojawiają się rozleglejsze widoki m.in. na Płaczliwą Skałę. Krajobraz przypomina jakieś góry w Szkocji ewentualnie Islandii. W sumie nie wiemy czemu. Mimo pojawiającego się wiatru, a co za tym idzie poprawy warunków atmosferycznych, nie poprawia się kondycja szlaku. Idzie się mało komfortowo, a całość szlaku jest zaniedbana naszym zdaniem. Basia nie waha się wypowiedzieć swoje zdanie na ten temat w rozmowie z bardzo miłym Panem strażnikiem, który akurat schodzi z przełączy i weryfikuje nasze plany (aby na pewno nie wykraczać poza szlak). Tuż przed przełęczą na szlaku mijamy dwie nory świstaków, a w pobliży słyszymy ich charakterystyczny gwizd.
Po paru godzinach mordęgi w końcu docieramy na Szeroką Przełęcz Bielską. Uzupełniamy płyny – a jest co uzupełniać, spożywamy śniadanko i podziwiamy otaczające nas widoki. A te są nieliche. Widać choćby Murań, Hawrań, Płaczliwą Skałę, Orlą Perć, Rysy Wysoką, Lodowy, Kołowy czy Jagnięcy Szczyt. Jest na czym zawiesić wzrok mimo, że na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury przysłaniające widoczność Łomnicy czy Kieżmarskiego Szczytu. Chmury początkowo nas zaniepokoiły, bo jednak deszcz nie był na prognozach, ale widząc kierunek ich przesuwania nasze niepokoje gasną.
Po zasłużonym odpoczynku i obowiązkowej sesji foto ruszamy dalej w kierunku Szalonego Przechodu. Idzie się wygodnym, łagodnym trawersem – cóż za odmiana po wcześniejszych doświadczeniach dzisiejszego dnia. I o ile przez kilka poprzednich godzin czekaliśmy na jakikolwiek ruch powietrza, tak tutaj na tym trawersie natura chyba postanowiła nam to wynagrodzić. Chwilowo wzmógł się wręcz porywisty wiatr, momentami utrudniając utrzymanie równowagi. W ostatniej chwili udało się uratować „czapkę Maxa” przed porwaniem w dół doliny.
Dochodząc na Szalony Przechód kolejny raz podczas tego wyjazdu mijamy małe stado kozic, obserwujące turystów z góry. Odsłaniają się kolejne widoki, więc kolejna sesja foto z panoramami włącznie obowiązkowo. Nie robimy już dłuższego postoju. Kto chce zakłada softshell (tym razem były w plecaku) a komu odpowiada aktualny stan rzeczy idzie jak szedł.
Kierujemy się w stronę Przełęczy pod Kopą, a stamtąd już znanym nam szlakiem schodzimy do Tatrzańskiej Jaworzyny. Po drodze zaliczamy jedynie dwa krótkie postoje na uzupełnienie zapasów wody ze źródła oraz zmianę obuwia na wygodniejsze sandały – oczywiście zmiana obuwia ma miejsce już w bezpiecznym i wygodnym terenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)