Azory - dzień szósty
Nasz wspaniały azorski tydzień
powoli dobiega końca. Piątek był ostatnim dniem przeznaczonym na eksplorację.
Niestety prognozy zapowiadają obfity deszcz. Wstaję o stałej porze i zaglądam
przez okno. Nie jest ciekawie, więc idę spać dalej. Kolejna próba po dwóch
godzinach - jest lepiej, choć szału nie ma. Zastanawiam się co by tu zrobić w
taki mokry dzień? Mimo niesprzyjającej aury postanawiamy spróbować i jedziemy na
objazd północno-zachodniego wybrzeża po punktach widokowych.
Pierwszym z nich
jest Miradouro do Barreiro, który oferuje widok na ... ocean i wybrzeże.
Posiada też miejsce na grilla i kilka stolików. Pierwszego dnia zatrzymywaliśmy
się przy każdym punkcie widokowym i pstrykaliśmy foty jak Azjaci. Śmialiśmy się
wtedy, że na koniec naszego pobytu dziewczyny będą mnie wysyłać, abym zrobił
2-3 zdjęcia, żeby nie musiały podejmować tego wysiłku. Żarty żartami, ale mało
zachęcająca aura sprawiła, że w trudniejszych momentach leciałem pstrykać sam.
Kolejny punkt to Miradouro do Navio, z którego myśleliśmy, że zobaczymy trąbę słonia. Jest to taka formacja skalna, która przypomina głowę i trąbę słonia zanurzoną w oceanie. Niestety nie było to miejsce dobre na takie obserwacje.
Jedziemy więc
dalej i zatrzymujemy się przy Miradouro do Covilha, czyli kolejnym punkcie
widokowym i pierwszym, do którego nie odważyłem się zjechać na sam dół
betonowej drogi. Poszedłem tam pieszo sam. Na końcu jest pętla dla samochodów i
betonowe schodki, którymi można zejść na sam brzeg. Pada deszcz, robie tylko
fotki i wracam do auta łapiąc solidną zadyszkę - stromo jak diabli.
Jedziemy dalej na zachód - dziewczyny wyczytały o Moinho do Pico Vermelho. To dwustuletni bardzo dobrze odrestaurowany wiatrak służący jako młyn do kukurydzy. Zdecydowanie warto tutaj zjechać zwiedzając wyspę, jednak nie jest to atrakcja mogąca być celem samym w sobie.
Po tej atrakcji rozpadało się na dobre.
Jedziemy do kolejnego punktu naszej dzisiejszej wycieczki licząc, że choć na chwilę się rozpogodzi. Liczne zakręty, mokra ulica i padający rzęsiście deszcz sprawia, że podłamani myślimy o zakończeniu road tripu. Decydujemy mimo to dojechać do Ponta Ferraira a nóż widelec coś zobaczymy. Dojeżdżając do Ponta Ferraira przestaje padać, więc postanawiamy spróbować. Sam zjazd opisywany jest jako nie lada wyzwanie. Obfituje w liczne serpentyny bez żadnych zabezpieczeń w postaci barierek. Jednak po tylu razach w Dolomitach takie górki nie robią na mnie wrażenia. Ponta Ferraira to naturalne baseny oceaniczne. Co jest tak wyjątkowego w tych basenach? Po pierwsze, nazwa basen jest tutaj użyta mocno na wyrost. Są to tak naprawdę małe akweny przy brzegu, oddzielone od otwartego oceanu skałami, ale niekoniecznie w pełni zabudowane. Dla pluskających się w wodzie przygotowana jest infrastruktura: przebieralnie, toalety, drabinki do zejścia oraz liny, których trzeba się trzymać. Basen w którym się kąpałem miał ciepłą wodę, więc skąd ciepła woda w oceanie? Ano stąd, że podgrzewa ją lawa. Szczerze mówiąc dużo czasu w nim nie spędziłem. Wysokie fale, które miotały mnie na wszystkie strony i skały naokoło narobiły dużo złego w mojej wyobraźni i gaciach. Basia dzielnie fociła dokumentując moje zmagania z oceanem.
Ostatnim miejscem, jakie odwiedziliśmy tego dnia była wisienka na torcie, czyli Fabrica de Licores Mulher de Capote. To jedno z najbardziej istotnych miejsc i fabryk, w których wytwarza się na Azorach likiery. Przy wejściu uwagę zwraca choinka zrobiona z pustych butelek. Tutejszą specjalnością jest likier z marakui, jednak właściciele poszerzyli asortyment o różne inne smaki. Tamtejszy pracownik oprowadził nas po wytwórni a na sam koniec pozwolił na degustację kilku gatunków. W tamtejszym sklepiku mają także bardzo szeroką ofertę, z której skorzystaliśmy.
To był piękny tydzień obfitujący w piękne widoki i atrakcje, w tym pogodowe - ale takie są Azory - zaskakujące i zmienne. Gorąco polecamy zanurzyć się w ten świat: Basia, Paulina, Lucy i kierowca Robert.
Kolejny punkt to Miradouro do Navio, z którego myśleliśmy, że zobaczymy trąbę słonia. Jest to taka formacja skalna, która przypomina głowę i trąbę słonia zanurzoną w oceanie. Niestety nie było to miejsce dobre na takie obserwacje.
Z tego cypelka można tą trąbę zobaczyć |
A wygląda ona tak |
Jedziemy dalej na zachód - dziewczyny wyczytały o Moinho do Pico Vermelho. To dwustuletni bardzo dobrze odrestaurowany wiatrak służący jako młyn do kukurydzy. Zdecydowanie warto tutaj zjechać zwiedzając wyspę, jednak nie jest to atrakcja mogąca być celem samym w sobie.
Po tej atrakcji rozpadało się na dobre.
Jedziemy do kolejnego punktu naszej dzisiejszej wycieczki licząc, że choć na chwilę się rozpogodzi. Liczne zakręty, mokra ulica i padający rzęsiście deszcz sprawia, że podłamani myślimy o zakończeniu road tripu. Decydujemy mimo to dojechać do Ponta Ferraira a nóż widelec coś zobaczymy. Dojeżdżając do Ponta Ferraira przestaje padać, więc postanawiamy spróbować. Sam zjazd opisywany jest jako nie lada wyzwanie. Obfituje w liczne serpentyny bez żadnych zabezpieczeń w postaci barierek. Jednak po tylu razach w Dolomitach takie górki nie robią na mnie wrażenia. Ponta Ferraira to naturalne baseny oceaniczne. Co jest tak wyjątkowego w tych basenach? Po pierwsze, nazwa basen jest tutaj użyta mocno na wyrost. Są to tak naprawdę małe akweny przy brzegu, oddzielone od otwartego oceanu skałami, ale niekoniecznie w pełni zabudowane. Dla pluskających się w wodzie przygotowana jest infrastruktura: przebieralnie, toalety, drabinki do zejścia oraz liny, których trzeba się trzymać. Basen w którym się kąpałem miał ciepłą wodę, więc skąd ciepła woda w oceanie? Ano stąd, że podgrzewa ją lawa. Szczerze mówiąc dużo czasu w nim nie spędziłem. Wysokie fale, które miotały mnie na wszystkie strony i skały naokoło narobiły dużo złego w mojej wyobraźni i gaciach. Basia dzielnie fociła dokumentując moje zmagania z oceanem.
Ostatnim miejscem, jakie odwiedziliśmy tego dnia była wisienka na torcie, czyli Fabrica de Licores Mulher de Capote. To jedno z najbardziej istotnych miejsc i fabryk, w których wytwarza się na Azorach likiery. Przy wejściu uwagę zwraca choinka zrobiona z pustych butelek. Tutejszą specjalnością jest likier z marakui, jednak właściciele poszerzyli asortyment o różne inne smaki. Tamtejszy pracownik oprowadził nas po wytwórni a na sam koniec pozwolił na degustację kilku gatunków. W tamtejszym sklepiku mają także bardzo szeroką ofertę, z której skorzystaliśmy.
To był piękny tydzień obfitujący w piękne widoki i atrakcje, w tym pogodowe - ale takie są Azory - zaskakujące i zmienne. Gorąco polecamy zanurzyć się w ten świat: Basia, Paulina, Lucy i kierowca Robert.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)