niedziela, 7 listopada 2021

Sorprese meteorologiche, czyli niespodzianki pogodowe

Dzień 2 - Erice, Segesta  
 
Jesteśmy podekscytowani pierwszą pobudką w naszym rustykalnym domku w Custonaci, małym miasteczku na zachodzie wyspy, oferującym widoki na góry i morze. Zaczynamy się krzątać już od 7 rano, dziś bowiem czeka nas dużo sorprese – nie zdajemy sobie sprawy, jak dużo ich będzie. Otwieramy nasze okiennice na sycylijski świat. Dopiero w świetle poranka widok z naszego tarasu na Monte Cofano robi na nas pierwsze wrażenie – ten widok będzie nam towarzyszył z daleka i bliska przez następne kilka dni. Już wiemy, że wspinaczka na szczyt będzie ciekawa i zróżnicowana, ale o tym w kolejnym odcinku naszej opowieści. A tymczasem schodzimy na śniadanie, które serwuje nam nasz gospodarz – Claudio – gestykulujący żwawo, jak na prawdziwego Sycylijczyka przystało. Łamanym włoskim nawiązujemy nić porozumienia. Okazuje się, że nie jesteśmy jedynymi gośćmi i przez te kilka dni pobytu, dzięki Claudio, będziemy codziennie zgłębiać sycylijską tradycję i kulturę, jak i dotykać świata odległego – dzięki opowieściom sympatycznej podróżniczej pary z Niemiec, która jest aktualnie w trakcie 14-sto miesięcznej podróży dookoła świata. Jesteśmy pod wrażeniem ich działań podróżniczych w  covidowych czasach. Wspólne śniadania są stałym i bardzo fajnym punktem naszego przystanku w Custonaci. Tym samym dzień rozpoczynamy od przepysznej włoskiej kawy – i tutaj małe wtrącenie, bowiem Barbórka nie jest fanką kawy, ale jak tylko jesteśmy na włoskiej ziemi wstępuję do klubu kawowego – i to takiego skrajnego: bez mleka i cukru. Zadziwiające jest to, że w ojczystym kraju nigdy nie napije się kawy bez mleka. A tutaj proszę – zaczynam podejrzewać, że nosi w sobie duży pierwiastek włoskiej kobiety, który budzi się w niej jak Etna, jak tylko postawi nogę w kraju dolce vita. Śniadanie mija nam w sympatycznej atmosferze, ale czas na zwiedzanie i łyk starożytnej i średniowiecznej historii.

Wsiadamy do naszej strzały – Barbórka ustawia nowo poznane włoskie radio o nazwie KissKiss, które będzie nam towarzyszyło do końca podróży po Sycylii. Włoski język jest jak miód na nasze uszy, ruszamy ochoczo do uroczego miasteczka – Erice. Droga do Erice jest pełna zakrętów, dostarcza wielu emocji. Wijemy się po serpentynach. Położone na wzgórzu Erice jest często w chmurach. Jak głosi legenda dostępu do Erice broni sam Zeus i może faktycznie coś w tym jest – skoro często spuszcza na miasteczko mleczną mgłę. O potędze Zeusa przekonujemy się na własnej skórze. Podobno Erice ma swój własny mikroklimat. Podczas gdy np. nieodległym Custonaci czy Trapani jest piękna pogoda, Erice zawsze jest w chmurach. Nam udało się zobaczyć Erice z daleka kilkakrotnie – i tylko raz przy pięknej bezchmurnej pogodzie. Ale najpierw parkowanie. Będąc we Włoszech trzeba znać zasady parkowania: białe linie oznaczają darmowe miejsca postojowe głównie dla turystów (oczywiście tych jest zawsze tylko kilka), żółte – są dla mieszkańców, a niebieskie – dla turystów, ale płatne. Do Erice, poza samochodem, można dostać się także funivią, czyli kolejką górską. Nawet jest czynna tego dnia. My kierujemy się w stronę XVII wiecznej bramy Trapani – Porta Trapani i nagle znajdujemy się w innej krainie. Erice to kamienne miasteczko, w którym czuć ducha starożytnej, ale i średniowiecznej historii, praktycznie nietknięte nowoczesnością. Bardzo nam się te średniowieczne klimaty podobają. Wspinamy się wąskimi uliczkami i nawet pochmurne niebo tylko wzmacnia nasze odczucia. Surowa kamienna zabudowa robi na nas wrażenie, Barbórka wspomina, że podobnie jest w toskańskim San Gimignano.





Nawet życie przedostaje się przez te kamienie


Początkowo poruszamy się po Erice zgodnie z turystycznymi znakami. Co rusz, na jakimś rogu czają się piękne kościoły – wchodzimy do każdego napotkanego zabytku, najczęściej są otwarte. Zgodnie ze wskazówkami dochodzimy do głównego placu Erice, które latem z pewnością tętni życiem, a dziś jest bardzo spokojne – ale nam to odpowiada, dlatego często jeździmy do takich miejsc poza sezonem. Układ uliczek, zabudowa, wygląd witryn sklepowych i barów, atmosfera i wyjątkowe położenie miasta – to wszystko składa się na spójny obraz, łączący fascynującą historię, sztukę, kulturę i tradycję tego miejsca.












Kilka słów jeszcze o starożytnym obliczu Erice. Nazwa pochodzi od imienia Eryks, który był półbogiem, synem Wenus i Bute. Miasto uważane było za siedzibę bogini miłości Venus. Panował tu specyficzny rytuał świętej prostytucji (prostytutki zakwaterowane były w świątyni Venus). Pomimo licznych wojen i najazdów przez setki lat świątynia nie została naruszona. Można się tylko domyślać dlaczego nikomu nie zależało na jej zburzeniu. Erice zdobywa nasze serca, ale nagle zrywa się coraz silniejszy wiatr, zapalają się latarnie – a jest dopiero 13.00!?. No pięknie – Zeus nie próżnuje! Przyspieszamy tempo zwiedzania, wracamy do głównego placu, gdzie robimy zdjęcie porównawcze. Jeszcze godzinę temu nic nie zapowiadało tego armagedonu. W ostatniej chwili udaje nam się uciec przed burzą i wejść do jednej z pasticerrii na pyszne capucio i specjał – Arancini zwany sycylijskim zabójcą głodu. To ryżowe kulki lub stożki smażone z różnym nadzieniem, w naszym przypadku z serem ricotta i pistacjami, czyli Arancini di riso con risotta e spinaci.









Po godzinie, Zeus postanawia dać nam nieco wytchnienia. Deszcz zelżał, postanawiamy, że schodzimy do samochodu. Zaglądamy jeszcze do innej, polecanej przez Claudio pasticerrii – Maria Grammatico. Czytaliśmy, że w słoneczny dzień spacerując po Erice można podziwiać bajecznie piękne wybrzeże. Udało nam się złapać ten obraz - nie tak dobry, jak w pogodny dzień, ale łaskawy Zeus otworzył na 5 minut niebo specjalnie dla nas.




Wyjazd z miasteczka to kolejna porcja emocji – wąskie uliczki sprawiają, że lusterka samochodów niemal ocierają się o historyczne budynki. Szczęśliwi pokonujemy trudniejsze odcinki i mkniemy w kierunku kolejnej atrakcji, tym razem pozostałości starożytnych ruin w miejscowości Segesta. To teren archeologiczny, parking jest darmowy. Z powodu nasilającego się deszczu postanawiamy jednak pozostać w samochodzie i uciąć sobie drzemkę, w końcu to czas sjesty. Szczęśliwie przerwa nie trwa długo. Przestaje padać i od razu świat jest piękniejszy. Wchodzimy na teren parku archeologicznego, pierwszy raz przedstawiamy nasze „Green passy”. Kupujemy bilet z wersją zwiedzania bez dodatkowej opłaty za busika, który podwozi pod miejsca konkretnych atrakcji. Uznajemy to za zbędne ułatwienie. Tym bardziej, że miejsce jest bardzo urokliwe, ciekawe przyrodniczo i z dala od cywilizacji. W pierwszej kolejności wspinamy się w górę do ruin teatru. Z każdymi metrami mamy też coraz lepszy widok na Wielką Świątynię, do której planujemy dotrzeć w następnej kolejności. Droga do starożytnego teatru wiedzie około 1250 metrów pod górę, ale nie nastręcza wielu trudności. Teatr umieszczony jest naprawdę w widokowym miejscu. Odpowiednia perspektywa robi robotę.








Teatr ten powstał w III w. p.n.e., ale archeolodzy dopatrzyli się też gdzieniegdzie pozostałości wcześniejszej jego wersji z X-IX w.p.n.e. Segesta była sprzymierzona z Kartaginą, trzeba przyznać, że wyobraźnia i klimat miejsca działa -  można przenieść się do wieków przed naszą erą. Spoglądamy na niebo, które jest jeszcze łaskawe i kierujemy się w stronę głównej atrakcji – Wielkiej Świątyni. Po drodze mijamy gigantyczne aloesy – Barbórka nie ma z nimi żadnych szans, ale jako fanka tej rośliny – zawsze żąda dokumentacji fotograficznej.







Świątynia powstała w V w. p.n.e. i jest podobno jedną z najlepiej zachowanych doryckich świątyń na świecie. I najbardziej niezwykłych. Wewnątrz nie powstało pomieszczenie służące umieszczeniu w nim posągu bóstwa. W ogóle miejsce to nie zostało dokończone – świadczą o tym braki żłobień na kolumnach oraz pozostawione w ich podstawach uchwyty transportowe. Nie było tu również dachu. Tak więc bardzo prawdopodobne, że wygląd tej świątyni zupełnie nie zmienił się przez tysiące lat! Niestety do dzisiaj nie odkryto, komu mogła zostać poświęcona. Aktywny, mimo pogodowych sorprese, dzień sprawia, że w planie pozostają jeszcze powrotne widoki i dobra kolacja. W drodze do Custonaci zatrzymujemy się w punkcie widokowym na piękne nadmorskie miasteczko – Castellammare del Golfo (do którego jeszcze wrócimy w bardziej sprzyjających okolicznościach pogodowych). Jego nazwa przypomina mi papieskie Castel Gandolfo, więc jakoś tak naturalnie preferuję swoją wersję, co przyprawia Barbórkę o przewrót gałkami ocznymi, ale cóż taki mój urok.






Zgodnie podsumowujemy, że Zeus okazał nam dziś trochę łaski, na wszelki wypadek wysyłamy modły o przychylność na kolejne dni.



WIĘCEJ ZDJĘĆ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)