poniedziałek, 17 lutego 2020

Duch bieszczadu


 Bieszczady - Tarnica 1346 m.n.p.m.

„Rzućmy wszystko i pojedźmy w Bieszczady” zaproponowałam spontanicznie mojej koleżance Lucy, która nigdy tam nie była … i nie zdziwiło mnie, gdy po 5 minutach dostałam odpowiedź „zróbmy to!”. Znakiem rozpoznawczym naszej wędrówki okazał się być kolor czerwony, bo właśnie czerwonym szlakiem miałyśmy podążać z plecakiem na naszych garbach, a w nogach miałyśmy poczuć 100 km bieszczadzkiego odcinka GSB. Przyświecał nam więc jeden cel z dopiskiem „Ahoj przygodo!”. Przygód, jak się potem okazało, nam nie brakowało.
Dojazd do Ustrzyk Górnych przez Rzeszów poszedł nam całkiem sprawnie i w sobotę 14 września zameldowałyśmy się na kwaterze w Ustrzykach na dwie godziny przed zachodem słońca. Co prawda chyba nieco zszokowałyśmy gospodarza, który dwukrotnie upewniał się, że łóżko małżeńskie nam nie przeszkadza. Po dłuższej chwili zaproponował, że przyniesie drugą kołdrę i tyle go widziałyśmy… cóż, kolejne doświadczenie. Pogodny i gwiaździsty wieczór zapowiadał dobrą pogodę następnego dnia, więc już nie mogłyśmy się doczekać poranka.
Poranek był co prawda rześki, ale dzień rozpoczynał się bardzo obiecująco. Plan przewidywał dwa noclegi w Ustrzykach, więc w pierwszej kolejności poszłyśmy uzupełnić zapasy żywieniowe. W sklepie usytuowanym na jedynym skrzyżowaniu w Ustrzykach byłam wiele razy i nigdy się nie zawiodłam – lokalny koloryt zawsze dopełniają Panowie z piwkiem o 8 rano, którzy niezmiennie życzą dobrego dnia. Z takim pozdrowieniem nic tylko ruszyć w kierunku Wołosatego. No dobra, żeby nie iść 5 km asfaltem skorzystałyśmy z lokalnego busa, bo przecież po co się tak męczyćJ. Jeszcze odnotowałyśmy małe problemy techniczne z aparatem Lucy, któremu chyba na początku nie służyło czyste powietrze, ale na szczęście po kilku nerwowych wstrząsach i niecenzuralnych wyrażeniach Lucy skierowanych w jego stronę przestał się buntować. Ulżyło mi, bo Lucy nie rozstaje się z aparatem. O ile w mojej krwi płyną „górofinki”, to w przypadku Lucy z pewnością są to „fotokrwinki”.
Mamy cały dzień, więc spokojnym krokiem ruszamy w kierunku Przełęczy Bukowskiej. Cieszy nas dosłownie wszystko, jak na prawdziwe eksploratorki przystało. Dochodzimy do przełęczy i wiaty, odpoczywamy krótką chwilę i ruszamy dalej w stronę Halicza. 




Wyjście na połoniny sprawia, że serce bije nam szybciej, nie tylko za sprawą pokonywanych metrów, ale również odsłaniających się widoków. Lucy, jak w transie, fotografuje każdy centymetr tego krajobrazu. A ten jest naprawdę warty wszystkich zachwytów.








Mimo nasilającego się wiatru, dochodzimy przez Rozsypaniec do Halicza, z którego dobrze widać Bukowe Berdo, Szeroki Wierch z Tarnicą, Połoninę Caryńską, Rawki. 













Buszujemy w trawach. Skręcamy w kierunku przełęczy Goprowskiej, a potem już tylko schody dzielą nas od Przełęczy pod Tarnicą. Tarnica przyciąga turystów jak magnes, więc nie spędzamy na niej zbyt dużo czasu. Na przełęczy decydujemy, że zejdziemy krótszy wariantem do Wołosatego, zbaczamy więc na niebieski szlak. Okazuje się, że to była dobra decyzja. 















Szybki powrót do Ustrzyk busem i po chwili ulegamy małej słabości – niczym turyści nadmorskich miejscowości zajadamy się goframi i z jeszcze większym optymizmem czekamy na to, co przyniesie nam kolejny dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)