piątek, 21 lutego 2020

Czy to miś?





Poranek okazuje się mglisty i dżdżysty. Chciałyśmy ruszyć wcześniej, ale nie słyszymy budzika, widocznie tak miało być. Startujemy o 9 w kierunku Cisnej, gdzie mamy mieć nocleg w podobno klimatycznej bacówce. Podążamy leśną ścieżką w kierunku Fereczaty, mijając po drodze bojkowski cmentarz. Tylko tyle zostało po tych zaginionych rdzennych góralach Bieszczad. Wchodzimy w las, a mgła nie odpuszcza. Ścieżka robi się coraz bardziej stroma, napotykamy też niepokojące ślady zwierząt … Czy nie wydaje Ci się, że mijamy coraz większe kupy? – pytam Lucy.
Szybka wymiana spojrzeń i postanawiamy uzbroić się w niezbędny sprzęt… oczywiście nagłaśniający. Przyczepiamy klucze do plecaków i no cóż – nie pochwalam głośnego zachowania w lesie, ale trudno, sytuacja jest wyjątkowa – uruchamiamy nasze gardła i liczymy, że nasz niebiański śpiew skutecznie odstraszy te duże drapieżniki niestosownie określanych misiami.




Na szczęście nie pada. O ile tempo poprzedniego dnia było spokojne, o tyle w tym dniu pobijamy swoje życiowe rekordy. Tętno bije jak szalone, ale w życiu nie widziałam tylu dużych kup na swojej drodze. Adrenalina sprawia, że docieramy do Fereczaty przed planowym czasem, szczęśliwie spotykając pierwszych ludzi od 3 godzin marszu. Przed nami kolejny odcinek – dojście do Okrąglika. Patrząc rano na mapę, myślałam, że to będzie żmudny i nudny dzień – trasa przebiega głównie lasem. Jakże się myliłam – bardzo nam się to zróżnicowanie terenu podoba, a po drodze wchodzimy na kilka otwartych przestrzeni z widokami na oddalające się połoniny. Jeszcze tylko kilka polanek do pokonania. 









Na jednej z nich robimy sobie dłuższy popas z poznanymi chłopakami. Dobrze znają te tereny, a ich opowieści o naszej trasie nie robią na nich większego znaczenia – podobno niedźwiadki lubią tędy przechadzać – pozostaje nam odświeżyć repertuar z Męskiego Grania i z duszą na ramieniu pokonać ostatni odcinek trasy do Cisnej. Zejście, jak to w Bieszczadach, jest strome i z wielką ulgą docieramy do słynnej Siekierezady. Rzucamy się w sobie ramiona – a żebyście i Wy poczuli nutkę dramatyzmu, przy bieszczadzkim piwie opowiadam Lucy, jak to na jednym z podejść widziałam coś dużego brązowego chowającego się w krzakach, a 5 minut później musiałyśmy przejść dokładnie obok tego miejsca… chyba nigdy już się nie dowiem, czy to był tylko żart mojego umysłu, czy jednak widziałam to, co widziałam. 










Po regionalnym posiłku pozostaje nam dostać się już tylko do bacówki Pod Honem, która słynie z niepowtarzalnego klimatu. Faktycznie, miejscówka jest bardzo fajna, a do tego położona na czerwonym szlaku. Siedząc przy piwku rozmyślamy o kolejnym dniu. Dzisiejsze zejście dało mi trochę popalić i odczuwam ból w lewej nodze. Lucy też ma swoje słabości, ale pocieszamy się, że może damy radę przejść jutro aż do Komańczy. Perspektywa ostatnich 30 km tylko lasem i w mało sprzyjających warunkach pogodowych sprawia, że obie przyznajemy – może jednak podjedziemy do Komańczy? Tylko czym? Przecież jesteśmy jakby to kulturalnie powiedzieć „na zadupiu”. Nie tracę jednak nadziei. Lucy idzie się kąpać, a ja rozkminiam co by tu zrobić. Zawsze zostaje opcja stopa, ale drogą, którą chcemy jechać podobno prawie nic nie jeździ. Nagle zrywam się, bo potrzeba wzywa. Udaję się więc do łazienki. Wiem, jak głupio to zabrzmi, ale to właśnie ten moment był decydujący. Mijam się na schodach z Łukaszem, a jak się potem okazuje przy piwie, naszym kierowcą czy jak kto woli „uberem” ochotnikiem, który zgodził się nieco nadrobić drogi do Zagórza, a jego przesympatyczna dziewczyna Ania także nie wyraża sprzeciwu. Lucy wraca, a ja z nieukrywaną satysfakcją oznajmiam, że jutro o 9 rano mamy podwózkę do Komańczy – cóż, ta chwila należała zdecydowanie do mnie… to był mój absolutny rekord w łapaniu stopa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)