środa, 18 września 2019

Sangue, sudore e lacrime, czyli krew pot i łzy...



Dolomity - Ferrata Lipella

Już wiemy, że czwarty dzień w Dolomitach to będzie długi i wyczerpujący dzień, w szczególności dla Barbórki. To właśnie na jej życzenie umieściłem w planach via ferratę o dźwięcznej nazwie Giovanni Lipella. Wiedząc, że pogoda będzie naszym sprzymierzeńcem, a nikomu nie potrzebna robota na dziś będzie długa postanawiamy wykorzystać sprzyjające okoliczności i wyruszyć na szlak z samego rana. Podejście pod ferratę nie nastręcza trudności, ale w pełnym słońcu jest żmudne i zajmuje nam około 1,5 godziny.
Widoki na Antelao, Averau, Novolau, Cinque Torre i migoczący w oddali lodowiec na Marmoladzie wynagradzają nam podejściowy wysiłek. Oddech przyśpiesza z każdym osiąganym metrem, ale w końcu udaje się dotrzeć do punktu startowego Galleria del Castelletto, czyli upragnionego tunelu z czasów I Wojny Światowej, gdzie rozpoczyna się ferratowy odcinek. 




Wejście w tunel to przyjemne drabinki, dochodząc do ostatniego szczebla włączamy czołówki – do przejścia w tunelu mamy około 300 metrów, najpierw schodami, a następnie z pochylonymi głowami wspinamy się w skale. Po wyjściu z tunelu czeka nas przejście przyjemną półką, pozwalającą na podziwianie widoków z bezpośrednim zoomem na Marmoladę. 








Odpoczywamy krótką chwilę i zaczynamy wspinaczkę w górę w kierunku kolejnej półki. Pierwsze kroki nie są łatwe, ferrata zmusza nas do podniesienia wysoko nóg i użycia siły rąk. Spokojnie jednak pokonujemy pierwsze trudności. Uśmiechy póki co nie schodzą nam z twarzy. Wysiłek sprawia, że chwilę siedzimy na drugiej półce, zastanawiając się, jak to jest, że człowiek najpierw marzy o pięknej pogodzie, a zaraz potem narzeka, że słońce nie daje odetchnąć. Zbieramy siły na kolejne wejście w skały. Prowadzę, a za mną podąża Barbórka i poznany chwilę temu Björn, niezwykle sympatyczny mieszkaniec Berlina o islandzkich korzeniach, który jak się potem okazuje będzie nam towarzyszył do samego końca.


Wejście w skałę przysparza Barbórce trudności, wymaga bowiem wysokiego kroku, a jednocześnie dużego podciągnięcia się. Przy wspierających głosach i dodatkowej pomocy udaje się pokonać barierę. Odcinek jest wymagający, bo kolejne kroki kosztują Barbórkę sporo siły i w jednej sekundzie widzę, jak Basia zsuwa się ze skały. Serce bije jak szalone, czarne myśli przebiegają mi przez głowę z prędkością światła. Szczęśliwie Basi udaje się szybko złapać liny i postawić nogi na niższym progu. Lonża jest cała, a kotwa wyhamowała prędkość. Oddychamy z ulgą, jednocześnie staram się instruować Barbórkę spokojnym głosem, żeby wzięła kilka głębokich oddechów i sprawdziła, czy wszystko okej. Na szczęście zjazd był krótki, a Barbórka wykazała się dużym opanowaniem.







Przy wsparciu nowo poznanego Björna dochodzimy wspólnie do kolejnej półki skalnej, gdzie możemy odpocząć, a głowy mogą ochłonąć z emocji. Barbórka przyznaje, że to była chwila dekoncentracji, a ręce odmówiły posłuszeństwa. Cieszymy się, że nic poważnego się nie stało, a zdarty naskórek z jednego palca to niewielka szkoda, bo jak mawia klasyk „góry nie są warte nawet złamanego paznokcia”. Wiem jednak, że dojście do ostatniej półki będzie wymagało jeszcze większej koncentracji, ale na szczęście rozmówki z przyjacielskim Björnem i marzenia o zimnym piwku w schronisku Giussani pozwalają na pokonywanie kolejnych trudności w dobrej atmosferze i prosto do celu.







Mijamy jeszcze ciekawe przejście pod wodą, wymagające zrobienia dużego kroku, jak słynne przejście na Granatach – nie mamy z tym jednak żadnych problemów, a Barbórka oznajmia, że po takich emocjach, zrobienie tego kroku, to nic wielkiego. Podążamy jednak uważnie w górę, by w końcu dotrzeć do ostatniej półki w kierunku Riffugio Giusanni i słynnym formacjom skalnym - Tre Dita. Ostatnie kroki ferratą i radość jest ogromna, jakbyśmy wygrali milion w totolotka. Jesteśmy szczęśliwi i zmęczeni. Bjorn na radosne nasze "KURŁA" oznajmia, że zna to słówko. Rozkoszujemy się widokami na otaczające nas Tofany di Mezzo i di Dentro. Zgodnie decydujemy, że na tym kończymy, zostaje nam tylko bezpieczne przejście do schroniska Giusanni na upragnione piwko, a potem godzinne niewymagające zejście w dół do parkingu przy schronisku Dibona. 









Barbórka po jednym piwku na tyle odzyskuje siły witalne i mentalne, że nawet “szprechanie” po niemiecku z Björnem przychodzi jej z łatwością. Nagle przypominają się jej niemieckie przypadki, odmiany nieregularnych czasowników i inne gramatyczne zawiłości w języku, którego nie używała dobre naście lat. Po 10 godzinach akcji górskiej dochodzimy do samochodu. Podwozimy Björna i wzmacniamy przyjaźń polsko-niemiecką wymieniając się chmielowymi trunkami i kontaktami mailowymi. Dojeżdżamy na kemping z poczuciem przygody, zmęczenia, ale i ogromnej satysfakcji. Zgodnie stwierdzamy, że była to dla nas cenna górska lekcja, kolejna w naszym górskim życiorysie, ale cenna. „Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono” –  te słowa Wisławy Szymborskiej dobrze podsumowują nasz dzisiejszy dzień.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)