środa, 3 grudnia 2025

Łyk adrenaliny i historia z I wojny światowej

 

 Alpy Ticzyńskie - Monte Morissolo 1311 m.n.p.m.
 
Lądujemy w Mediolanie, tym razem na lotnisku Malpensa, odbieramy nasze wypożyczone cacko — Hyundai i10 — i  zaczynamy podróż nad Lago Maggiore i rozpoznanie nowego dla nas regionu. Zapraszamy do Piemontu… Ale hola, hola, nie tak łatwo. Akurat w dzień przylotu zaczyna się Lago Maggiore Maraton. Serio? — natura natychmiastowo rzuca nam kłody pod nogi (albo zakręty pod koła). Albo… Marek, który nam towarzyszy, jak magnes przyciąga jakieś sportowe akcje podczas pobytu… co my już wspólnie nie przerabialiśmy: wyścigi kolarskie, triathlony teraz maraton. To co następne? Rajd WRC – ocho Sardynia się kłania… Nasz plan zakładał spokojny przejazd nad Maggiore, nocleg w uroczej Stresie bez stresu. Jednak w górskie serpentyny nas wzywają. Akcja jak w serialu z gatunku survival: mały silnik, wąskie zakręty, strome podjazdy — i choć małe i10 nie jest monster truckiem, dawał radę, skrzypiąc i sapiąc, dzielnie kręcił pod górę. Maraton lekko modyfikuje nam plany. Z pomocą uśmiechniętych panów z Polizia skręcamy w stronę Aurano, bo tam czeka nas pierwsza atrakcja — Lake Maggiore Zipline (czyli „tyrolka Lago Maggiore”). To nie byle jaka zjeżdżalnia na linie: lina stalowa ma aż 1850 metrów długości, zawieszona jest na wysokości około 350 m nad ziemią. Zjazd trwa około 90 sekund (czyli półtorej minuty czystej adrenaliny), a prędkość potrafi przekroczyć 120 km/h. Startuje się z Pian d’Arla (na wysokości około 1307 m n.p.m.), a meta to Alpe Segletta (ok. 960 m n.p.m.). Barbórka lekko nerwowo stoi w koleje i pyta co chwilę: – „A na pewno to jest bezpieczne?”,  „A na pewno hamuje samo?”,  „A czy kolejka jest sprawdzana…?” Pan z obsługi ze stoickim włoskim spokojem włącza muzykę i przygotowuje nas do startu. 3-2-1 i zjazd…. Emocje i radość mieszają nam w głowach.  Po lądowaniu słucham Barbórki: „Wow jakie to było super! Jedziemy jeszcze raz?! Albo dwa?!” Czyli klasyczny schemat: 10 minut paniki, 1,5 minuty lotu i natychmiastowe uzależnienie. Jeśli chodzi o logistykę — po dotarciu do Alpe Segletta zostawia się auto, w cenie biletu korzysta się z busa, który dowozi do punktu startowego. Przed zjazdem przechodzisz briefing, dostajesz uprząż, kask, okulary, a potem podpinają karabinki i lecisz. Co do wymagań — minimalna waga to 35 kg, maksymalna 120 kg (dla lotu solo). Można zjeżdżać solo albo w parze, w stylu „falcon” (leżąc twarzą w dół jak ptak) lub „freestyle” (w pozycji siedzącej, co daje możliwość obracania się).







Ponieważ dzień dopiero się rozkręcał, pojechaliśmy dalej — tym razem na trekking pod Monte Morissolo. Start z dużego parkingu przy Piancavallo — takiego szykownego „górskiego płaskowyżu” z widokiem na pół Piemontu. Szlak prowadził szeroką, utwardzoną drogą szutrową – to dawny odcinek linii Cadorna, wojskowej drogi z czasów I wojny światowej. Ta droga przecina piękny bukowy las, a po wyjściu z niego roztacza się zachwycająca panorama na górną część  jeziora Maggiore.










Po drodze napotykamy tunele i bunkry – to część systemu umocnień linii Cadorna, którą Generał Luigi Cadorna nakazał budować między 1916 a 1918 rokiem, obawiając się ataku ze strony neutralnej Szwajcarii. Struktury obronne tworzyły wtedy sieć dróg wojskowych, okopów, stanowisk artylerii, punktów obserwacyjnych, szpitali polowych i baraków. Co ciekawe: linia Cadorna nigdy nie została użyta w bitwie — to był bardziej system odstraszania niż działające pole bitwy. Roboty budowlane wykonywali nie tylko żołnierze, ale także lokalni murarze, a nawet kobiety pomagały, przenosząc materiały.







Gdy dotarliśmy na szczyt Monte Morissolo, uderzyło nas piękno tego miejsca: dumnie stoją tam trzy krzyże, ze szczytu rozpościera się szeroka panorama – widać doliny, górskie grzbiety, a przede wszystkim — jezioro Maggiore, tylko przez słabą przejrzystość powietrza akurat mniej wyraźnie. Dzięki tej trasie poczuliśmy smak historii: chodziliśmy tam, gdzie przed ponad stu laty żołnierze budowali okopy, a my teraz robiliśmy selfie wśród bunkrów. Całość to świetne połączenie lekkiego trekkingu i lekcji historii.















Po powrocie do auta udajemy się do Stresy, gdzie rozgaszczamy się w naszym apartamencie nad samym brzegiem jeziora i napełniamy brzuchy przepyszną pizzą w stylu Romana w jednej z wielu lokalnych restauracji. To był świetny dzień okraszony nutkami adrenaliny i górskimi atrakcjami. Kolejny będzie równie pogodny, czyli zero stresu w Stresie. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)