Z samego rana budzi nas myśl: „ostatni dzień, zróbmy coś spektakularnego”. Źródła
internetowe kuszą pięknymi wodospadowymi szlakami. Realizujemy ten plan. Z kempingu
w Gozd Martuljek ruszamy najpierw na Dolny Martuljkov Slap. Ścieżka prowadzi leniwie
wzdłuż potoku, woda szemrze, a w tle majaczą potężne ściany gór. Drewniane
mostki, zielone paprocie, no i ten wodospad – prawdziwa perła. Spada z hukiem,
rozbija się o skały, pryska na wszystkie strony. Robi dokładnie to, co wodospad
robić powinien: zachwyca. Po takim widowisku człowiekowi należy się nagroda.
Więc oczywiście kawa i piwo w Brunarica pri Ingotu. Knajpka z klimatem, piwo
zimne, kawa gorąca – słowem, równowaga wszechświata przywrócona. Następnie
ambitnie kierujemy się na drugi Martuljkov Slap, ten wyżej położony. Trasa
już mniej spacerowa, bardziej „sport ekstremalny w wersji light”. Mamy stalowe
liny, klamry, trochę wspinaczkowego klimatu – idealnie, by poczuć się jak
alpiniści z Instagrama, tylko bardziej spoceni. Wysokość i dzikość szlaku
obiecuje, że zaraz spotkamy coś epickiego – wodospadowy cud świata. Internet
przecież obiecał. Reklamowe zdjęcia pokazywały kaskadę wody lśniącą w słońcu
niczym włosy Roszpunki. Wchodziliśmy więc z coraz większą ekscytacją w końcu docieramy.
Patrzymy na wodospad. Patrzymy na siebie. Patrzymy znowu na wodospad. I co?
Rozczarowanie. W internecie wyglądał jak cud natury dotknięty boską ręką
Michała Anioła. W rzeczywistości – strumień spuszczony z kranu w trybie „ecco”.
Siedzieliśmy chwilę, czekając, na zmianę światła i kompozycji. Nic z tego….
Zrobiliśmy zdjęcia –, żeby potem porównać z tymi insta wizjami i udowodnić, że
to nie my mamy krzywe oczy. Wracając, stwierdziliśmy zgodnie: dolny slap
wygrał bezapelacyjnie. Ale przygoda była, emocje były, trochę
potu na czole też – więc bilans dodatni. Nieco zawiedzeni, schodzimy w dół.
Ale to jeszcze nie koniec przygody. Czeka nas transfer do miejscowości Žalec – czyli perełki na mapie każdego piwosza. Małe miasto w Dolnej Styrii, które słynie z dwóch rzeczy: chmielu i… chmielu. Region jest jednym z największych producentów tego zielonego złota w Europie, więc naturalnie ktoś wpadł na pomysł: „a gdyby tak zrobić fontannę piwną?”. No i zrobili. I to nie byle jaką. W centrum parku stoi to cudo architektury – fontanna piwna. Działa tak: płacisz 12 euro, dostajesz magiczny kufel (z chipem, serio, kufel z technologią kosmiczną), a potem możesz podstawić go pod sześć kranów. Każdy serwuje inne piwo, po 150 ml. Razem – sześć małych radości w płynie. Raj dla smakoszy piwa. Raj dla ludzi zmęczonych górami. Raj dla nas. Degustujemy po kolei: jasne, ciemne, IPA, lager, coś zielonego (tak, serio – zielone piwo, jakby je hulk nalał), coś bardziej żółtego. Każdy łyk to inna historia i inne hasło – najbardziej bawi nas mango2tango. I nagle okazuje się, że cały trud wodospadów, piargów, pokrętnych dróg i kempingowe stylu życia miały sens.
Dwa tygodnie. Setki kilometrów przejechane i przechodzone. Dziesiątki kaw i piw wypitych. Kilka szczytów zdobytych (i kilka nie, bo natura i kolejki linowe rządzą się swoimi prawami). Niezliczone serpentyny, które testowały nerwy kierowcy i cierpliwość pasażera. Dramaty pogodowe, zachwyty widokowe, zgubiony stolik śniadaniowy i triumfalnie odzyskany w Koprze. Słowenia pokazała nam wszystko: góry jak z pocztówki, jeziora jak z bajki, jaskinie jak z innego świata, wybrzeże z charakterem i… fontannę piwną, która była wisienką na torcie. Urlop idealny w swojej nieidealności. Trochę zmęczeni, ale szczęśliwi – wracamy do domu z głowami pełnymi wspomnień i z mocnym postanowieniem: tu trzeba wrócić. Jednym słowem: Slovelove! Hvala!
Ale to jeszcze nie koniec przygody. Czeka nas transfer do miejscowości Žalec – czyli perełki na mapie każdego piwosza. Małe miasto w Dolnej Styrii, które słynie z dwóch rzeczy: chmielu i… chmielu. Region jest jednym z największych producentów tego zielonego złota w Europie, więc naturalnie ktoś wpadł na pomysł: „a gdyby tak zrobić fontannę piwną?”. No i zrobili. I to nie byle jaką. W centrum parku stoi to cudo architektury – fontanna piwna. Działa tak: płacisz 12 euro, dostajesz magiczny kufel (z chipem, serio, kufel z technologią kosmiczną), a potem możesz podstawić go pod sześć kranów. Każdy serwuje inne piwo, po 150 ml. Razem – sześć małych radości w płynie. Raj dla smakoszy piwa. Raj dla ludzi zmęczonych górami. Raj dla nas. Degustujemy po kolei: jasne, ciemne, IPA, lager, coś zielonego (tak, serio – zielone piwo, jakby je hulk nalał), coś bardziej żółtego. Każdy łyk to inna historia i inne hasło – najbardziej bawi nas mango2tango. I nagle okazuje się, że cały trud wodospadów, piargów, pokrętnych dróg i kempingowe stylu życia miały sens.
Dwa tygodnie. Setki kilometrów przejechane i przechodzone. Dziesiątki kaw i piw wypitych. Kilka szczytów zdobytych (i kilka nie, bo natura i kolejki linowe rządzą się swoimi prawami). Niezliczone serpentyny, które testowały nerwy kierowcy i cierpliwość pasażera. Dramaty pogodowe, zachwyty widokowe, zgubiony stolik śniadaniowy i triumfalnie odzyskany w Koprze. Słowenia pokazała nam wszystko: góry jak z pocztówki, jeziora jak z bajki, jaskinie jak z innego świata, wybrzeże z charakterem i… fontannę piwną, która była wisienką na torcie. Urlop idealny w swojej nieidealności. Trochę zmęczeni, ale szczęśliwi – wracamy do domu z głowami pełnymi wspomnień i z mocnym postanowieniem: tu trzeba wrócić. Jednym słowem: Slovelove! Hvala!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)