Lago Maggiore - Cannobio, Locarno
Prognozy się sprawdzają — od rana niebo jest tak błękitne, że przy
śniadaniu zastanawiamy się, czy w nocy Włosi nie przemycili na niebo filtru z
Instagrama. Widoczność? O wiele lepsza niż dzień wcześniej: góry wyraźne,
jezioro lśniące, a powietrze pachnące jak reklama mięty. Plan zakładał trekking
na okoliczne szczyty, ale… wpadła nam do głowy myśl: „Najpierw kawa
i włoskie miasteczko — dopiero potem heroiczne spacery.” I tak
wyruszyliśmy do uroczego Cannobio,
około godzinę jazdy od Stresy w kierunku Szwajcarii. Ta godzina jazdy
wystarczyła, by w głowie wyklarował się plan na cały dzień (o tym później), ale
najpierw — samo miasteczko. Cannobio to takie miejsce, gdzie każda kamienica
wygląda, jakby właśnie wróciła z sesji u malarza wnętrz. Kolorowe fasady,
wąskie uliczki, kawałki gór majaczące w tle i jezioro, które robi za
fotograficzny stół odbitkowy. Idealne na leniwy spacer i zderzenie się z
prawdziwym klimatem Lago Maggiore. Atrakcje? Jest ich sporo:
· klimatyczna Promenada Vittorio Emanuele III,
· kolorowe nadbrzeżne kamienice,
· romantyczne zaułki starego miasta,
· oraz najsłynniejszy punkt… Santuario SS. Pietà
Do sanktuarium trafiliśmy przypadkiem, włócząc się po uliczkach. Kościół jest niewielki, ale mocno osadzony w historii Cannobio. Najważniejsze wydarzenie? Cud z 1522 roku — wtedy to obraz „Świętej Rodziny” miał zapłakać krwią. Od tego czasu miejsce stało się celem pielgrzymek, a sama świątynia — jednym z symboli miasta. Wnętrze piękne, spokojne i chłodne — idealne po spacerze skąpanym w słońcu.
Po wyjściu z sanktuarium ruszamy nad jezioro, gdzie
kolory kamienic aż proszą o uwiecznienie z góry. W ruch poszły śmigła. Dron
wzbił się i nagle Cannobio wygląda jak z pocztówki: turkusowa woda, pastelowe
fasady, łódki, góry. My w tym czasie — klasyk — kawiarnia, kapuczina i
croissant. Wybór oczywisty.
Ruszamy dalej, bo tego dnia plan obejmował też wizytę u sąsiadów — Szwajcarii. I chociaż przejechaliśmy raptem kilkanaście kilometrów, to operator telefoniczny zdążył powiedzieć: „Dzień dobry, to będzie 130 zł za włączone mapy. Dzięki, pa!” No cóż. Tak się kończy zbyt wolna spostrzegawczość, chociaż Barbórka uratowała nas przed większym długiem. Za to dojechaliśmy do Locarno — i było warto. Miasto ma klasę. Taką szwajcarską cichą elegancję: każda ławka, balustrada i kwiat w donicy wygląda, jakby miał osobistego opiekuna. Ciśnie się na usta: „Tu jest jakby luksusowo”. Jezioro Maggiore od tej strony prezentuje się inaczej: szerzej, spokojniej, z alpejskim sznytem. Zostawiamy auto na niezbyt tanim parkingu (Szwajcaria pozdrawia, a my zapominamy) i ruszamy promenadą. W jesiennych kolorach wszystko wygląda wprost idealnie — złote liście, ciemnozielono-brązowe góry i przejrzysta woda tworzyły kompozycję jak z okładki magazynu podróżniczego.
Potem weszliśmy w uliczki starego miasta i zaczęło się. Basia: „Wejdźmy tu…”, „I tu….”, „O! kolejny kościół! Obejrzymy te dzieła sztuki za darmo, wchodzimy!” Zwiedziliśmy więc chyba wszystkie otwarte kościoły w Locarno. A przynajmniej tak to wyglądało.
Po spacerze podjechaliśmy jeszcze na wzgórze, by odwiedzić Madonna del Sasso — jedno z niewielu miejsc otwartych poza sezonem. Klasztor jest położony wysoko, a widoki spod jego murów robią wrażenie. Widać jezioro, całą zatokę Locarno, góry rozchodzące się we wszystkie strony — idealne miejsce na zdjęcia i chwilę ciszy.
Dzień powoli się kończył, ale my nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wcisnęli jeszcze jednej atrakcji. W górę, serpentyny, wąsko jak zawsze — Hyundai dostał drugie życie, mobilizując każdy koń mechaniczny. Po drodze zatrzymujemy się przy Altalena Panoramica — gigantycznej huśtawce z widokiem, który mógłby być tłem do filmu. Po chwili docieramy do Panchina Gigante – ogromnej ławki, stanowiącej część słynnego projektu „Big Bench Community Project”. To już nasza włoska tradycja, szukamy ławek jak kiedyś pokemonów. Idea jest prosta: twórca, Chris Bangle, chciał, by dorosły człowiek poczuł się jak dziecko. Siedzisz na wielkiej ławce, machasz nogami, oglądasz świat – i nagle wszystko jest lżejsze. Łapiemy zachód słońca – pomarańczowy, różowy, bajeczny. Czasu na zdjęcia było mało, ale i tak udało się zrobić kilka magicznych ujęć.
Potem już tylko zjazd serpentynami, mrok, błyszczące światła jeziora i spokojna droga do Stresy. Padamy z głodu. Kolacja? No cóż… tym razem nie była to moja kulinarna bajka, ale sam sobie wybrałem i chyba stek o wysmażeniu typu „rare” nie jest moim ulubionym daniem. Jutro ostatni dzień. I już nie możemy się doczekać. Jeśli drugi dzień był tak intensywny, różnorodny i pełen kolorów, to trzeci musi być po prostu spektakularny.
Ruszamy dalej, bo tego dnia plan obejmował też wizytę u sąsiadów — Szwajcarii. I chociaż przejechaliśmy raptem kilkanaście kilometrów, to operator telefoniczny zdążył powiedzieć: „Dzień dobry, to będzie 130 zł za włączone mapy. Dzięki, pa!” No cóż. Tak się kończy zbyt wolna spostrzegawczość, chociaż Barbórka uratowała nas przed większym długiem. Za to dojechaliśmy do Locarno — i było warto. Miasto ma klasę. Taką szwajcarską cichą elegancję: każda ławka, balustrada i kwiat w donicy wygląda, jakby miał osobistego opiekuna. Ciśnie się na usta: „Tu jest jakby luksusowo”. Jezioro Maggiore od tej strony prezentuje się inaczej: szerzej, spokojniej, z alpejskim sznytem. Zostawiamy auto na niezbyt tanim parkingu (Szwajcaria pozdrawia, a my zapominamy) i ruszamy promenadą. W jesiennych kolorach wszystko wygląda wprost idealnie — złote liście, ciemnozielono-brązowe góry i przejrzysta woda tworzyły kompozycję jak z okładki magazynu podróżniczego.
Potem weszliśmy w uliczki starego miasta i zaczęło się. Basia: „Wejdźmy tu…”, „I tu….”, „O! kolejny kościół! Obejrzymy te dzieła sztuki za darmo, wchodzimy!” Zwiedziliśmy więc chyba wszystkie otwarte kościoły w Locarno. A przynajmniej tak to wyglądało.
Po spacerze podjechaliśmy jeszcze na wzgórze, by odwiedzić Madonna del Sasso — jedno z niewielu miejsc otwartych poza sezonem. Klasztor jest położony wysoko, a widoki spod jego murów robią wrażenie. Widać jezioro, całą zatokę Locarno, góry rozchodzące się we wszystkie strony — idealne miejsce na zdjęcia i chwilę ciszy.
Dzień powoli się kończył, ale my nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wcisnęli jeszcze jednej atrakcji. W górę, serpentyny, wąsko jak zawsze — Hyundai dostał drugie życie, mobilizując każdy koń mechaniczny. Po drodze zatrzymujemy się przy Altalena Panoramica — gigantycznej huśtawce z widokiem, który mógłby być tłem do filmu. Po chwili docieramy do Panchina Gigante – ogromnej ławki, stanowiącej część słynnego projektu „Big Bench Community Project”. To już nasza włoska tradycja, szukamy ławek jak kiedyś pokemonów. Idea jest prosta: twórca, Chris Bangle, chciał, by dorosły człowiek poczuł się jak dziecko. Siedzisz na wielkiej ławce, machasz nogami, oglądasz świat – i nagle wszystko jest lżejsze. Łapiemy zachód słońca – pomarańczowy, różowy, bajeczny. Czasu na zdjęcia było mało, ale i tak udało się zrobić kilka magicznych ujęć.
Potem już tylko zjazd serpentynami, mrok, błyszczące światła jeziora i spokojna droga do Stresy. Padamy z głodu. Kolacja? No cóż… tym razem nie była to moja kulinarna bajka, ale sam sobie wybrałem i chyba stek o wysmażeniu typu „rare” nie jest moim ulubionym daniem. Jutro ostatni dzień. I już nie możemy się doczekać. Jeśli drugi dzień był tak intensywny, różnorodny i pełen kolorów, to trzeci musi być po prostu spektakularny.
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)