poniedziałek, 7 stycznia 2019

Mgliście z wizyta u Grzesia

 Tatry - Grześ 1653 m.n.p.m.

Po raz pierwszy od kilku lat sylwester od kilku lat już kilka miesięcy wcześniej okazał się być wolnym od pracy, więc po zaproszeniu będziemy go spędzać w górach. I to nie byle jakich górach. Będą to Tatry. Zebrała się duża ok. 30-to osobowa grupa. W głowie rodzą się kolejne pomysły, gdzie by się wybrać. Miejscem naszego zakwaterowania będzie „koniec świata” czyli mała miejscowość w okolicach Jurgowa. Po świątecznym rodzinnym maratonie ruszamy ze Śląska ku tatrzańskim szczytom.
Prognozy na cały nasz wyjazd nie są optymistyczne: „trójka lawinowa” i opady śniegu. Więc postanawiamy, że pierwszego dnia za cel obieramy sobie zachodniotatrzańskiego Grzesia. Po porannych czynnościach na parkingu żwawo ruszamy chyba najdłuższą Doliną Chochołowską ku schronisku.







Po całkiem dobrym czasie posilamy się w zatłoczonym na jak te warunki Chocholandzie. Prognozy niestety się sprawdzają. Sypiący śnieg i totalna chmura będzie nam towarzyszyć na sam szczyt. Mimo to próbujemy go ugryźć. Powoli zdobywamy wysokość obserwując piękne formacje śnieżne oblepiające miejscowe drzewa.

Na szczyt dochodzimy w towarzystwie powoli znikającej nam sprzed oczu pięcioosobowej grupie. Tym razem Grześ śmieje się z nas szyderczo nie pozwalając podziwiać okolicznych szczytów. Jedynie widać krzyż, szczytową tabliczkę i białą otchłań. Wobec tego robimy sobie serie zdjęć i przy akompaniamencie coraz mocniej wiejącego wiatru schodzimy po coraz mniej widocznych swoich śladach. 


Zatrzymujemy się jeszcze na ciepłą zupę i sru do samochodu. Za każdym razem mówimy sobie, że już więcej nie będziemy się torturować tą nudną i płaską doliną. Trzydziesto kilometrowy odcinek z parkingu do Jurgowa pokonujemy w zawrotnym czasie 90 min co daje „niezłą” średnią prędkość. Na miejscu logujemy się do pokoi, szybki prysznic, kolacja i oddajemy się zaznajomieniu z towarzystwem.

1 komentarz:

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)