Dolomity Friulijskie - Sella Leupa
Plan na dziś był tak prosty, że aż podejrzany: wjeżdżamy kolejką
na Kanin
– najwyżej położony ośrodek narciarski w Słowenii, potem szybki marsz, parę
zdjęć i voilà – szczyt zdobyty. Ale wiecie, jak to jest z naszymi planami.
Rzeczywistość tylko zerka z boku i mówi: „potrzymaj mi piwo”. Kolejka? Nieczynna. Od miesięcy.
Bo Włosi i Słoweńcy nie mogą się dogadać, kto ma włączać guzik „ON”. Efekt:
Kanin poległ szybciej niż moja noworoczna obietnica biegania trzy razy w
tygodniu. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny. A brzmi on bardzo ładnie: Sella Nevea
po włoskiej stronie granicy. Tam kolejka działa (ale tylko jeden poziom), aż
miło. 18 euro za osobę obie strony (czyli w sumie pizza i cappuccino, które
moglibyśmy za to mieć, ale nie przy opłacie na Kasprowy, to jakby groszowe
sprawy). Wjeżdżamy na 1850 m n.p.m., prosto pod Rifugio Gilberti –
schronisko z historią. Powstało jeszcze w latach 30. XX wieku i nazwano je na
cześć Giovanniego Gilberti, włoskiego inżyniera i działacza alpejskiego.
Podczas II wojny światowej okolica była punktem strategicznym, pełnym bunkrów i
umocnień, które do dziś można znaleźć w skałach. A teraz? Największym
„umocnieniem” jest kawa i taras z widokiem. Bezchmurne niebo, zero wiatru,
powietrze pachnie wapiennymi skałami i… espresso. No bo jak wyruszyć w góry bez
kofeiny? Więc siadamy. Cappuccino pierwsze. Potem drugie. Góry od razu wydają się
piękniejsze, a nasze nogi – dziwnie lżejsze (placebo- level hard). Kanin
odpadł, ale jest plan B2: Monte Forato – szczyt z charakterystycznym oknem
skalnym, przez które można zajrzeć jak przez wizjer w drzwiach sąsiada.
Początek trasy: lekka strata wysokości. Psychologicznie boli bardziej niż poniedziałek rano, bo wiadomo, że to, co straciliśmy, trzeba będzie nadrobić. Po drodze teren jak z placu budowy – koparki, ratraki i klimat industrialny, czyli przygotowują się już do sezonu zimowego. Potem wchodzimy w piargi – nasze ulubione „hop-siup w wersji hard”. Każdy krok do przodu to dwa w bok i pół w tył.
Ale naprawdę sprawnie docieramy na przełęcz Prevala. Po stronie włoskiej – pocztówka: słońce, błękit, szczyty aż krzyczą „patrz na mnie!”. Po stronie słoweńskiej… totalne mleko. Zero widoków, zero gór, tylko biała ściana jak w tanim horrorze. Czekamy, bo może się rozwieje. Ale nie. Natura mówi: „dzień dobry, dziś serwujemy tylko białą wersję”. Wniosek: „wrócić, jak będzie pogoda”. Żeby nie było za prosto, nie wracamy tą samą trasą. Robimy pętelkę. Po drodze wdrapujemy się na Sella Leupa – z którego nieśmiało wygląda Mangart, jakby mówił: „ej, pamiętajcie o mnie następnym razem!”. Aparaty w ruch, dron w ruch – no bo, jak nie polatać przy takich grzbietach? I wtedy odkrywamy niespodziankę: jesteśmy w naszych ukochanych Dolomitach! Serio. Co prawda nie tych „sławnych z Instagrama”, tylko w Dolomitach Friulijskich – mniej znanym kuzynostwie. Ale krajobrazowo? Bardzo podobnie. Monumentalne ściany, ostre wapienne szczyty, formacje wyglądające jakby gigant wziął dłuto i rzeźbił bez planu.
Na mapie ostatnie 3 km wyglądają niewinnie: idealny trawers. Jedna wysokość, luzik, spacerek. W praktyce? Góra, dół, góra, dół. Skały ostre jak żyletki, krasowe dziury – idealne, żeby wpaść i zostać legendą lokalnego folkloru. Niby płasko, a człowiek po godzinie zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie podpisał podania o „wyczerpanie baterii”. Ten „finisz dla relaksu” trwa prawie dwie godziny i wyciąga z nas ostatnie soki.
Ale na końcu czeka nagroda – piwo. Zimne, złote, idealne. Pite powoli, z namaszczeniem. I wtedy wszystko ma sens: piargi, trawers, mleko zamiast widoków.
Jednym z ostatnich kursów zjeżdżamy kolejką na dół, wracamy do Słowenii i meldujemy się w Gozd Martuljek. Camping – 66 euro za noc (2 osoby). Portfel płacze, ale serce śpiewa, bo widok na północne ściany Alp Julijskich wart jest każdej monety.
Kanin niezdobyty. Monte Forato też musi poczekać. Ale za to: prawdziwa włoska kawa x2, piwo x1, dronowe kadry x5, widoki x milion i wspomnień ile fabryka dała. I jak to bywa w górach – to właśnie takie dni pamięta się najlepiej.
Początek trasy: lekka strata wysokości. Psychologicznie boli bardziej niż poniedziałek rano, bo wiadomo, że to, co straciliśmy, trzeba będzie nadrobić. Po drodze teren jak z placu budowy – koparki, ratraki i klimat industrialny, czyli przygotowują się już do sezonu zimowego. Potem wchodzimy w piargi – nasze ulubione „hop-siup w wersji hard”. Każdy krok do przodu to dwa w bok i pół w tył.
Ale naprawdę sprawnie docieramy na przełęcz Prevala. Po stronie włoskiej – pocztówka: słońce, błękit, szczyty aż krzyczą „patrz na mnie!”. Po stronie słoweńskiej… totalne mleko. Zero widoków, zero gór, tylko biała ściana jak w tanim horrorze. Czekamy, bo może się rozwieje. Ale nie. Natura mówi: „dzień dobry, dziś serwujemy tylko białą wersję”. Wniosek: „wrócić, jak będzie pogoda”. Żeby nie było za prosto, nie wracamy tą samą trasą. Robimy pętelkę. Po drodze wdrapujemy się na Sella Leupa – z którego nieśmiało wygląda Mangart, jakby mówił: „ej, pamiętajcie o mnie następnym razem!”. Aparaty w ruch, dron w ruch – no bo, jak nie polatać przy takich grzbietach? I wtedy odkrywamy niespodziankę: jesteśmy w naszych ukochanych Dolomitach! Serio. Co prawda nie tych „sławnych z Instagrama”, tylko w Dolomitach Friulijskich – mniej znanym kuzynostwie. Ale krajobrazowo? Bardzo podobnie. Monumentalne ściany, ostre wapienne szczyty, formacje wyglądające jakby gigant wziął dłuto i rzeźbił bez planu.
Na mapie ostatnie 3 km wyglądają niewinnie: idealny trawers. Jedna wysokość, luzik, spacerek. W praktyce? Góra, dół, góra, dół. Skały ostre jak żyletki, krasowe dziury – idealne, żeby wpaść i zostać legendą lokalnego folkloru. Niby płasko, a człowiek po godzinie zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie podpisał podania o „wyczerpanie baterii”. Ten „finisz dla relaksu” trwa prawie dwie godziny i wyciąga z nas ostatnie soki.
Ale na końcu czeka nagroda – piwo. Zimne, złote, idealne. Pite powoli, z namaszczeniem. I wtedy wszystko ma sens: piargi, trawers, mleko zamiast widoków.
Jednym z ostatnich kursów zjeżdżamy kolejką na dół, wracamy do Słowenii i meldujemy się w Gozd Martuljek. Camping – 66 euro za noc (2 osoby). Portfel płacze, ale serce śpiewa, bo widok na północne ściany Alp Julijskich wart jest każdej monety.
Kanin niezdobyty. Monte Forato też musi poczekać. Ale za to: prawdziwa włoska kawa x2, piwo x1, dronowe kadry x5, widoki x milion i wspomnień ile fabryka dała. I jak to bywa w górach – to właśnie takie dni pamięta się najlepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)