Po powrocie z górskiej części urlopu Barbórka zaczyna kombinować co można jeszcze fajnego zrobić w drugim tygodniu. Nie będziemy przecież siedzieć w mieście, które mamy na co dzień. Początkowo myślimy o kierunku północnym – typowo nadmorskim, ale z opcją rowerową. Przerzucamy się na argumenty: że tłumy, że ciasno, że głośno. Ostatecznie modyfikujemy pomysł i z dnia na dzień ustalamy miejsce ucieczki od wszystkich negatywnych aspektów typowo nadmorskich miejsc, by rzucić wszystko i pojechać na Żuławy Wiślane. To wciąż nieodkryta i nie dotknięta masową turystyką kraina nad deltą Wisły, pełna śladów Mennonitów – osadników z Niderlandów, sprzyjająca rowerzystom z dobrą kuchnią i atrakcjami historycznymi. Oferta noclegowa nie jest bogata, ale za to jaka ciekawa! Rezerwujemy ostatnie miejsce w agroturystyce położonej w odległej Nowej Pasłęce (blisko Green Velo i rosyjskiej granicy). Pakujemy nasz dobytek i rowery do auta i ruszamy, by doświadczać i eksplorować nieznane nam dotąd warmińsko-mazurskie tereny. W drodze już rodzą się różne opcje: planujemy poczuć klimaty tamtejszego Green Velo, dojechać trasą R10 do granicy i pomachać Putinowi, zobaczyć prawdziwe perełki architektury –domy podcieniowe, a nawet wpaść w depresję (i to dosłownie) – ale spokojnie, wyjdziemy z niej bardzo szybko!
Nowa Pasłęka to urocza wioska na końcu polskiego świata. Agroturystyka, w której nocujemy okazuje się idealnie położna – wzdłuż przebiega trasa Green Velo w kierunku Fromborka. A po drugiej stronie ujścia widać już rosyjskie wioski. Czuć, że jesteśmy na granicy różnych światów i świadomości, namacalnie przypomina o tym nawet budynek Morskiej Straży Granicznej, który widzimy z okna naszego pokoju. Zapowiada się fajny klimat!
Popołudniową ciepłą pogodę pierwszego dania postanawiamy wykorzystać na krótki rekonesans rowerowy drogą Green Velo. Ruszamy w kierunku Fromborka. Trasa jest malownicza, bo biegnie z jednej strony wzdłuż pól, a z drugiej wzdłuż Zalewu Wiślanego, chociaż nawierzchnia nie należy do przyjemnych. Cały odcinek do Fromborka pokryty jest betonowymi płytami. Na szczęście, do pokonania mamy kilkanaście kilometrów w jedną stronę – da się żyć!
Sam Frombork to urocze miasteczko położone nad Zalewem Wiślanym, na północnym krańcu Wysoczyzny Elbląskiej. Kierujemy się na Wzgórze Katedralne, które dobrze widać z trasy Green Velo. Na ufortyfikowanym wzgórzu, które swoim wyglądem przypomina typową warownię, stoi Bazylika Najświętszej Maryi Panny i św. Andrzeja. Budowa tej gotyckiej świątyni rozpoczęła się w 1329 roku. Mimo częstych najazdów podczas wojny z Krzyżakami i Szwecją zabytek przetrwał do naszych czasów w niezmienionej formie. Na wzgórzu jesteśmy praktycznie sami, a z Bazyliki docierają do nas dźwięki organów. W środku znajduje się domniemany grób Mikołaja Kopernika. Tym bardziej nie dziwią nas liczne pomniki słynnego astronoma, a także planetarium działające w tzw. Wieży Radziejowskiego (dawna dzwonnica). Na wzgórzu mieści się także Pałac Biskupi. Postanawiamy odpocząć chwilę na dziedzińcu i ruszyć w kierunku portu, by skosztować świeżego połowu rybek.
Objeżdżamy centrum miasta, mijamy Basztę Żeglarską, Wieżę Wodną i docieramy do portu wzdłuż pozostałości z Kanału Kopernika. Ceny rybek są zawrotne, ale uznajemy, że porcja była niczego sobie i nie ma co sobie wyrzucać wydane złocisze. Powrót do naszego noclegu przebiega sprawnie, trochę trzęsie nam tyłkami z wiadomego powodu, ale przy okazji możemy podziwiać powoli zachodzące słońce nad ujściem Pasłęki do Zalewu. Wspólnie uznajemy, że Żuławy mają klimat i bardzo nam się tu podoba!
Drugi dzień to zdecydowanie rowerowy dzień. Zamierzamy przejechać szlak rowerowy R10 na Mierzei Wiślanej: z Kątów Rybackich, przez Krynicę Morską aż do granicy z Rosją (Obwodu Kaliningradzkiego) w Piaskach i powrót tą samą trasą. Pogoda zapowiada się wyśmienicie. Mamy cały dzień na wycieczkę i nic nas nie goni. Dojeżdżamy do Kątów Rybackich samochodem, znajdujemy tam całodzienny parking w pobliżu trasy i ruszamy uzbrojeni w niezbędnik rowerzysty. Początkowo szukamy wjazdu na trasę, ale po kilku minutach udaje się odnaleźć charakterystyczne oznakowanie i od tego momentu szlak okazuje się być czytelnie oznakowany i nie sposób się zgubić. Na obszarze Mierzei występuje las sosnowy – trasa biegnie w 90% samym lasem i należy do bardzo przyjemnych, w szczególności w obliczu upalnego lata. Pierwszy odcinek trasy – do Krynicy Morskiej – jest bardzo malowniczy. Praktycznie cała trasa do Krynicy Morskiej wiedzie utwardzoną szutrową leśną ścieżką. Wyjątek stanowi omijanie przekopu mierzei, gdyż trzeba zjechać na ulicę. Jest to jednak krótki odcinek, a przejazd obok przekopu jest nawet ciekawy, można zobaczyć postęp prac. Droga nam się nie nudzi, wydaje się być urozmaicona wieloma zakrętami i kilkoma podjazdami, ale nie nastręczają one wielu trudności. Barbórce przypomina się trochę odcinek z Jastarni na Hel. Częściowo trasa wiedzie nawet przy wodzie, więc gwarantuje piękne widoki. Po drodze jest także fajna wiata z widokiem na morze. Na kilka kilometrów przed samą Krynicą Morską zatrzymujemy się wielokrotnie, by uchwycić na fotce widoki z trasy, morze i puste plaże.
W Krynicy (która stanowi środek naszej trasy) postanawiamy zrobić sobie przerwę na uzupełnienie kalorii i płynów. Obserwujemy przelewające się fale turystów i cieszymy się, że nie zostaliśmy ofiarami tej formy wypoczynku. Ruszamy dalej. Druga część trasy również przebiega lasem. Za Krynicą (po krótkim odcinku z żywicy: droga ma bursztynowy kolor – super!), odcinek od morza oddziela szeroki pas lasu, ale co chwilę mija się wejścia na plażę. Po drodze znajdują się kolejne fajne wiaty przystankowe i widać, że dba się tutaj o infrastrukturę rowerową (chociaż roweru się raczej nie naprawi). Ta część trasy jest nieco monotonna, ale jesteśmy podekscytowani dotarciem do samej granicy w Piaskach. Nie ma tutaj przejścia granicznego, robimy sobie więc zdjęcie pamiątkowe z tablicą i machamy Putinowi. Widok ogrodzonej plaży, to jednak niecodzienny widok. Ludzi dosłownie garstka.W drodze powrotnej postanawiamy na chwilę zjechać z trasy i wejść na najwyższy szczyt Mierzei–Wielbłądzi Garb (49,5 m), by podziwiać widoki z góry. Podobno jest to najwyższa stała wydma w Europie. Korzystamy także z dobrej jadłodajni w Piaskach.
Wracamy w dobrych humorach, ciesząc się ciepłym światłem – droga ta sama, ale jakby w innych barwach, zachodzące powoli słońce robi robotę i fotogeniczne światłocienie. Jest epicko! Bardzo podoba nam się styl naszego rowerowania, jest czas na podziwianie widoków, filozoficzną kontemplację, wybuchy radości, małe zmęczenie. Decydujemy się przedłużyć te chwile jeszcze o zachód słońca. Zostawiamy więc rowery w aucie, szybki lifting stroju i żegnamy dzień na plaży.
Łącznie przejechaliśmy 70 km, czujemy satysfakcję nie tyle z przebiegu km, co z naprawdę fajnego dnia – jednomyślnie zgadzamy się, że kolejnym etapem naszej działalności rowerowej jest zakup bagażników i odpowiednich sakw.
Dzień trzeci spędzamy pod hasłem: poznajemy historię regionu. Naszą samochodową tym razem wycieczkę zaczynamy od Raczków Elbląskich. Postanawiamy na chwilę wpaść w depresję, ale tylko na chwilę! Byliśmy w najwyższym punkcie Polski to i czas na najniższy. Dojeżdżamy do słynnego miejsca i robimy sobie pamiątkową fotkę. Wychodząc z depresji myślimy już o kolejnych miejscach do odkrycia.
Wyruszamy więc śladami holenderskich osadników – Mennonitów, którzy zaczęli się osiedlać na Żuławach w latach 40 tych XVI wieku. A dlaczego znaleźli schronienie właśnie w naszym kraju? Jako nowe wyznanie wiary katolickiej (na czele którego stał Menno Simmonsa), uważane dziś jako protestanckie, opowiadali się np. za chrztem dorosłych, wyrzeczeniem się wojen czy zakazem sprawowania wysokich urzędów. Nie mogli jednak praktykować swojej wiary w Niderlandach ze względu na owe radykalne jak na tamte czasy hasła, byli prześladowani i schronienie znaleźli właśnie na Żuławach.
Mennonici to farmerzy z najwyższej półki. Doskonale wiedzieli, jak przekształcić podmokłe tereny w żyzną glebę. Jak zbudować kanały i wały, które chroniły ziemie przed zalaniem. Dzięki ich pracy Żuławy rozkwitły. Jednak po II Wojnie Światowej ocalona mniejszość mennonicka była zmuszona do ucieczki. Pozostały po nich cmentarze owiane tajemnicą z charakterystycznymi nagrobkami – np. odwiedzony przez nas cmentarz w Stawcu czy stare wiatraki, jak ten w Drewnicy.
Perełką architektoniczną regionu są domy podcieniowe. Trzeba się trochę najeździć, aby je odnaleźć. Warto! Stanowią one symbol tego regionu, bardzo charakterystyczny dla krajobrazu Żuław. Niektóre mają nawet po kilkaset lat. Podcień to zamknięta wystawka, wsparta na słupach, która przylega do ściany domu. Większy podcień oznaczał większe bogactwo właściciela domu. Niektóre domy zyskują drugie życie, są odnawiane jako zabytek. Najbardziej klimatyczne są te nadgryzione zębem czasu, ale z pewnością warto w nie inwestować, by zachowywać wieloletnie tradycje. Nasz zachwyt domami podcieniowymi trwa w najlepsze.
Trafiamy do miejscowości Cyganka – znajduje się tutaj pochodzący XVIII wieku dom podcieniowy „Mały Holender”, który pełni funkcję gospody/restauracji. Wrażenie robią nie tylko jego wnętrza, ale także przepyszne jedzenie. Wariacja na temat kuchni tego regionu z fajną domową atmosferą. To także okazja, żeby spróbować bzowiady, czyli lemoniady z bzu, napoju z jałowca, czy lokalnie wytwarzanego na miejscu sera Werderkäse. Świetne miejsce, którego nie można pominąć.
Zwiedzając wsie i przemieszczając się lokalnymi drogami, przejeżdżamy przez Palczewo, które słynie z drewnianego kościółka, a dokładnie z ciekawych malowideł w środku. Niestety nie możemy ich zobaczyć – kościół jest zamknięty. Kolejnym odkrytymi przez nas skarbami historycznymi, charakterystycznym, dla pejzażu Żuław, są wiatraki. Jeden z nich, murowano-drewniany Holender odnajdujemy również w Palczewie. W poszukiwaniu kolejnych pamiątek historycznych dojeżdżamy do Nowej Kościelnicy. To tutaj jest Manufaktura Hersztek, w której podobno wyrabia się ciekawe kafelki i płytki, również z motywem wiatraków. Na miejscu przekonujemy się jak gościnni są tutaj mieszkańcy. Wjeżdżając pod manufakturę, nie zorientowaliśmy się, że w zasadzie wjechaliśmy komuś na posesję. Okazuje się, że manufaktura jest zamknięta, a prowadzi ją syn przemiłego gospodarza, który bez problemu oprowadza nas po swoich włościach. Oglądamy zarówno manufakturę, jak i piękny spichlerz, który wiele pamięta. Ucinamy sobie ciekawą dyskusję z gospodarzem o bolesnej historii tego regionu.
Żegnamy się i ruszamy nad morze – w końcu trzeba „zaliczyć” kąpiel w morzu i doświadczyć zjawiska parawanów, leżaków, parasoli i innych akcesoriów niezbędnych do stawiania murów plażowych. Na plaży wytrzymujemy kilka godzin. Powracamy do Nowej Pasłęki i zgodnie stwierdzamy: Żuławy to jest to!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)