Z samego rana budzi nas myśl: „ostatni dzień, zróbmy coś spektakularnego”. Źródła
internetowe kuszą pięknymi wodospadowymi szlakami. Realizujemy ten plan. Z kempingu
w Gozd Martuljek ruszamy najpierw na Dolny Martuljkov Slap. Ścieżka prowadzi leniwie
wzdłuż potoku, woda szemrze, a w tle majaczą potężne ściany gór. Drewniane
mostki, zielone paprocie, no i ten wodospad – prawdziwa perła. Spada z hukiem,
rozbija się o skały, pryska na wszystkie strony. Robi dokładnie to, co wodospad
robić powinien: zachwyca. Po takim widowisku człowiekowi należy się nagroda.
Więc oczywiście kawa i piwo w Brunarica pri Ingotu. Knajpka z klimatem, piwo
zimne, kawa gorąca – słowem, równowaga wszechświata przywrócona. Następnie
ambitnie kierujemy się na drugi Martuljkov Slap, ten wyżej położony. Trasa
już mniej spacerowa, bardziej „sport ekstremalny w wersji light”. Mamy stalowe
liny, klamry, trochę wspinaczkowego klimatu – idealnie, by poczuć się jak
alpiniści z Instagrama, tylko bardziej spoceni. Wysokość i dzikość szlaku
obiecuje, że zaraz spotkamy coś epickiego – wodospadowy cud świata. Internet
przecież obiecał. Reklamowe zdjęcia pokazywały kaskadę wody lśniącą w słońcu
niczym włosy Roszpunki. Wchodziliśmy więc z coraz większą ekscytacją w końcu docieramy.
Patrzymy na wodospad. Patrzymy na siebie. Patrzymy znowu na wodospad. I co?
Rozczarowanie. W internecie wyglądał jak cud natury dotknięty boską ręką
Michała Anioła. W rzeczywistości – strumień spuszczony z kranu w trybie „ecco”.
Siedzieliśmy chwilę, czekając, na zmianę światła i kompozycji. Nic z tego….
Zrobiliśmy zdjęcia –, żeby potem porównać z tymi insta wizjami i udowodnić, że
to nie my mamy krzywe oczy. Wracając, stwierdziliśmy zgodnie: dolny slap
wygrał bezapelacyjnie. Ale przygoda była, emocje były, trochę
potu na czole też – więc bilans dodatni. Nieco zawiedzeni, schodzimy w dół.
czwartek, 2 października 2025
środa, 1 października 2025
Kanin odwołany, czyli witaj Sella Nevea!
Dolomity Friulijskie - Sella Leupa
Plan na dziś był tak prosty, że aż podejrzany: wjeżdżamy kolejką
na Kanin
– najwyżej położony ośrodek narciarski w Słowenii, potem szybki marsz, parę
zdjęć i voilà – szczyt zdobyty. Ale wiecie, jak to jest z naszymi planami.
Rzeczywistość tylko zerka z boku i mówi: „potrzymaj mi piwo”. Kolejka? Nieczynna. Od miesięcy.
Bo Włosi i Słoweńcy nie mogą się dogadać, kto ma włączać guzik „ON”. Efekt:
Kanin poległ szybciej niż moja noworoczna obietnica biegania trzy razy w
tygodniu. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny. A brzmi on bardzo ładnie: Sella Nevea
po włoskiej stronie granicy. Tam kolejka działa (ale tylko jeden poziom), aż
miło. 18 euro za osobę obie strony (czyli w sumie pizza i cappuccino, które
moglibyśmy za to mieć, ale nie przy opłacie na Kasprowy, to jakby groszowe
sprawy). Wjeżdżamy na 1850 m n.p.m., prosto pod Rifugio Gilberti –
schronisko z historią. Powstało jeszcze w latach 30. XX wieku i nazwano je na
cześć Giovanniego Gilberti, włoskiego inżyniera i działacza alpejskiego.
Podczas II wojny światowej okolica była punktem strategicznym, pełnym bunkrów i
umocnień, które do dziś można znaleźć w skałach. A teraz? Największym
„umocnieniem” jest kawa i taras z widokiem. Bezchmurne niebo, zero wiatru,
powietrze pachnie wapiennymi skałami i… espresso. No bo jak wyruszyć w góry bez
kofeiny? Więc siadamy. Cappuccino pierwsze. Potem drugie. Góry od razu wydają się
piękniejsze, a nasze nogi – dziwnie lżejsze (placebo- level hard). Kanin
odpadł, ale jest plan B2: Monte Forato – szczyt z charakterystycznym oknem
skalnym, przez które można zajrzeć jak przez wizjer w drzwiach sąsiada.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
.jpg)
.jpg)