Po październikowym urlopie nie sądziłem, że tak szybko wrócę
w góry. Długi weekend listopadowy zmianowo ułożył się wyśmienicie, a Basia
umówiona jest na babski wyjazd w Beskidy. No przecież nie będę się kisił w
domu, więc dzwonię do Marka z propozycją nie do odrzucenia i prośbą, aby zarezerwował mi
łóżko w jego pokoju. I razem już wybieramy się w góry. Propozycja swym charakterem
była bez możliwości odmowy, zgodził się bez wahania. W świąteczny piątek ok. godz.
ósmej rano wysiadamy z autobusu w Krościenku. Marek, mimo iż na co dzień mieszka
w Krakowie, jeszcze w Pieninach nie był, więc proponuję, aby ruszyć na pieniński
klasyk. Startujemy wzdłuż Dunajca. Pogoda niezbyt zachęcająca Szybko się rozgrzewamy. Mgła nie opada, robi się tajemniczo, a
prognozy przecież były takie obiecujące.
Od przełęczy Sosnów idziemy z tłumem i z każdym wertykalnym metrem w górę doświadczamy przemiany szarego nieba w błękit. Na szczycie Sokolicy chmury pozostały pod nami. Ochy i achy słychać naokoło. Tatry wydają się jakby na wyciągnięcie ręki a górskie wyspy wystające z morza chmur robią niesamowite wrażenie. Siedzimy tam niezbyt długo, ale wystarczająco by nacieszyć oko.
Z powrotem schodzimy do przełęczy i obieramy kierunek na Trzy Korony. Po drodze wybieramy wersję Sokolej Perci. Gdzieś w okolicach Szutrówki robimy sobie dłuższą przerwę na śniadanie i takie tam leniuchowanie. Gdy weszliśmy na żółty szlak ponownie zalała nas fala turystów. Po chwili odbijamy w stronę Zamkowej Góry, na której spędzamy dosłownie trzy minuty. Moim zdaniem nie warto - żadna to atrakcja.
Dochodzimy do platformy widokowej i przeżywamy szok. Ludzi tyle, że czekanie, aby w nurcie turystów wejść na punkt widokowy i podziwianie widoków trwać będzie dobre pół godz. Mówię Markowi, żeby szedł ja poczekam na ławkach wszak już tam byłem. Chyba niezbyt mu zależało na tym, więc pozostał ze mną. Po tym czasie schodzimy turystostradą do Krościenka, gdzie konsumujemy obiad w jedynej chyba otwartej Karczmie Dunajec.
Wracamy do Krakowa zadowoleni z faktu, iż prognozy się sprawdziły i dane nam było podziwiać takie cudo przyrody. Kolejnego dnia mieliśmy jechać na Babią Górę - pogoda ma być jeszcze lepsza. Niestety budzik był nastawiony na dni powszednie, a to miała być sobota. No cóż innym razem. A pisząc tą relację wiem, że będzie to szybciej niż dłużej. Ale już w zimowej scenerii.
Od przełęczy Sosnów idziemy z tłumem i z każdym wertykalnym metrem w górę doświadczamy przemiany szarego nieba w błękit. Na szczycie Sokolicy chmury pozostały pod nami. Ochy i achy słychać naokoło. Tatry wydają się jakby na wyciągnięcie ręki a górskie wyspy wystające z morza chmur robią niesamowite wrażenie. Siedzimy tam niezbyt długo, ale wystarczająco by nacieszyć oko.
Z powrotem schodzimy do przełęczy i obieramy kierunek na Trzy Korony. Po drodze wybieramy wersję Sokolej Perci. Gdzieś w okolicach Szutrówki robimy sobie dłuższą przerwę na śniadanie i takie tam leniuchowanie. Gdy weszliśmy na żółty szlak ponownie zalała nas fala turystów. Po chwili odbijamy w stronę Zamkowej Góry, na której spędzamy dosłownie trzy minuty. Moim zdaniem nie warto - żadna to atrakcja.
Dochodzimy do platformy widokowej i przeżywamy szok. Ludzi tyle, że czekanie, aby w nurcie turystów wejść na punkt widokowy i podziwianie widoków trwać będzie dobre pół godz. Mówię Markowi, żeby szedł ja poczekam na ławkach wszak już tam byłem. Chyba niezbyt mu zależało na tym, więc pozostał ze mną. Po tym czasie schodzimy turystostradą do Krościenka, gdzie konsumujemy obiad w jedynej chyba otwartej Karczmie Dunajec.
Wracamy do Krakowa zadowoleni z faktu, iż prognozy się sprawdziły i dane nam było podziwiać takie cudo przyrody. Kolejnego dnia mieliśmy jechać na Babią Górę - pogoda ma być jeszcze lepsza. Niestety budzik był nastawiony na dni powszednie, a to miała być sobota. No cóż innym razem. A pisząc tą relację wiem, że będzie to szybciej niż dłużej. Ale już w zimowej scenerii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)