środa, 5 kwietnia 2017

Prima Aprilis'owy głupi żart

 Tatry - Kościelec 2157 m.n.p.m.

Kości rozruszane, więc trzeba wykorzystać kolejny dzień pięknej pogody. Marek musiał już wczoraj wracać, więc tego dnia będę wędrował sam. Wybieram się na Kościelec. Szczyt ten nie za łatwy, nie za trudny – taki dla mnie w sam raz. Wysiadam w Kuźnicach z busa i widzę, że nie ma „kolejki do kolejki”. A kto bogatemu zabroni?! W przeciągu chwili postanawiam, że trochę sobie pomogę. Usprawiedliwiałem się tym, że mnie coś tam boli, coś tam strzyka a najzwyczajniej w świecie jestem leniwy i w każdej możliwej sytuacji wykorzystuje dary losu.
Takim oto sposobem o godz dziewiątej z minutami melduje się na wysokości prawie 2000 m. Tam nakładam potrzebne sprzęty z kremem UV na czele, pstrykam standardowe kadry i ruszam w dół wzdłuż nartostrady.



Jeszcze dużo przed dolną stacją wyciągu odbijam w prawo i schodzę ok. 20 metrowym żlebikiem. Następnie szlakiem na Liliowe, Świnicką Przełęcz i na Karb. I w tym miejscu trochę się zatrzymam. Ile osób tyle wariantów przejścia. Myślę sobie, że po raz kolejny skrócę sobie i tak dosyć wcześnie skręcam w lewo za pojedynczymi śladami. Z początku szło się nawet nieźle, ale doszedłem do takiego miejsca, gdzie musiałem zawrócić. Raz, dwa, trzy razy zapadałem się tak, że jedynym sposobem wyjścia z dziury, w której tkwiłem po pas, było położenie się i wyczołganie a potem obracanie się wokół własnej osi. Takim sposobem to nie dojdę na szczyt nawet do wieczora. Wracam po własnych już sprawdzonych śladach do szlaku. Dalsza część drogi na Karb przebiegła bezproblemowo.




Na przełęczy chwilę odpoczywam i pytam o warunki schodzących. Mówią, żeby trzymać się bardziej lewej strony – tam jest więcej śniegu. Ok. zaczynam powoli swój atak szczytowy. Idzie się nie najgorzej. Śnieg o niebo lepszy niż dnia poprzedniego. W sumie to za dużo go nie było. Po 50 minutach i stresowych ostatnich krokach pod kopułą szczytową staję w najwyższym punkcie dnia dzisiejszego.


Na górze robię zdjęcia, piję pyszną herbatę, składam meldunek do Warszawy o wykonanym zadaniu. Siedzę tam dłuższy czas – przecież nigdzie się mi dziś nie śpieszy. Głowa kręci się na wszystkie strony. Jest tak super, że nie chcę schodzić. No ale po godzinie trzeba ruszyć tyłek.






Ostrożnie stawiam kroki. A jako, że to był Prima Aprilis postanowiłem wkręcić brata i ślę mu smsa, że wyzwoliłem lawinę ale nic mi nie jest i nikomu innemu. Po paru minutach doszło do mnie, że to był idiotyczny pomysł i biję się w piersi, ale już było po ptakach. Niepotrzebnie kusiłem los.  Po zejściu do przełęczy nad Czarny Staw Gąsienicowy schodzę bezpośrednio żlebem. Udało się bezpiecznie zejść i bezpiecznie przejść przez topniejący już lód na stawie. Tam znowu usadawiam się wygodnie, ściągam oporządzenie i nawet na chwilę zasypiam. Budzi mnie śmiech i głośne opowiadanie jednego z narciarzy jak to noga po same jaja wpadła mu do wody.





Powoli, ociężale zbieram się do powrotu. Jeszcze tylko trochę marszu po rozmiękłym śniegu i potrącenie przez narciarza. Bo przecież on jedzie i nie może się zatrzymać na szlaku o szerokości metra. A kij ci… itd. Pozostaje tylko zejście ukochanym Boczaniem. Z każdym razem, gdy nim idę coraz bardziej odbiera mi to przyjemność. Jeszcze ze dwa razy i będę ten fragment traktował jako zło konieczne i porównywał do znienawidzonej już Doliny Chochołowskiej. To by było na tyle. W niedzielę jeszcze miałem się gdzieś wybrać, choćby na Gubałówkę, ale okazało się, że w Zakopanym jest mój dobry kolega z poprzedniej pracy, więc szkoda by było nie wykorzystać sytuacji i się z nim nie spotkać.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)