poniedziałek, 10 czerwca 2013

Powróćmy jak za dawnych lat

 Beskid Niski - Wysokie 832 m.n.p.m.


„Powróćmy jak za dawnych lat w zaczarowany bajek świat...” brzmiały słowa popularnego kiedyś tanga. A że wzorem inżyniera Mamonia oprócz piosenek lubimy też imprezy, które znamy, w dorocznym grafiku nie mogło zabraknąć drugiego już Oldskulu. Idea imprezy jest prosta: na przekór wszelkim modom, oddychającym ciuchom i innym sprzętowym cudom niewidom ubieramy się jak za dawnych lat - we flanele, sprane sztruksy czy dżinsy, a na plecy zarzucamy plecaki-szmaciaki lub chwalimy się zewnętrznymi stelażami albo starymi chlebakami.





Pojechałem tam razem z Basią i dużą grupą GS-ów. Naszym czarodziejskim lądem okazało się schronisko „Hajstra” w Beskidzie Niskim, położone może nie za siódmym morzem, ale wystarczająco daleko, by rzec, że nocowaliśmy na końcu świata. Dodatkowo nie było tam zasięgu i nie można było skomunikować się ze światem zewnętrznym, co czyniło nasz wyjazd jeszcze bardziej w stylu „retro”. Po pamiątkowym zdjęciu ruszamy na szlak. Potem, podzieliwszy się na dwie grupy, ruszyliśmy w drogę. Akurat gdy wychodziliśmy z lasu, zaczęła się wredna mżawka, która, to niknąc, to nasilając się, towarzyszyła nam z przerwami przez cały dzień. Nie zważając na kaprysy natury i lekko przymglone widoki na przepiękną dolinę, wyszliśmy na drogę do Żydowskiego. Poszliśmy przez Żydowskie mijając co jakiś czas kamienne krzyże i kapliczki - jedne z nielicznych śladów świadczących o tym, że kiedyś istniała tu wieś. Po dojściu do starego cmentarza kolejna część ekipy się rozdziela i zdecydowali, że idą do Krempnej zwiedzić drewnianą cerkiew, a reszta po zobaczeniu cerkwiska w Żydowskiem, ruszyła zielonym szlakiem na Wysokie.

Szczyt rzeczywiście jest wart polecenia, bo rozciągają się z niego widoki we wszystkie strony opisane na przygotowanych tablicach, niestety jakaś większa grupa już tam była i obsiadła te tablice - ławeczki w jednym, więc nie było szans na spokojną kontemplację. Dodatkowo, gdy tylko weszliśmy na górę, znów zaczęło padać i nawet nie mogliśmy posiedzieć na szczycie. Z wierzchołka zeszliśmy do połowy trasy i potem na dziko w las ścieżką, by nie schodzić do Ożennej i nieco skrócić długą już wędrówkę. Mimo wątpliwości, czy idziemy w dobrym kierunku, przedzierania się przez krzaki i szukania ścieżki, która ciągle się gubiła, skróciliśmy tak drogę, że wyszliśmy na niebieski szlak w miejscu, gdzie dociera on do granicy. Potem szliśmy tym szlakiem, który jest bardzo długi i razem ze słowackimi czerwonymi znakami wiedzie niemal ciągle przez las.



Są na nim dwa ciekawe miejsca. Jedno z nich to groby żołnierzy i kapliczka upamiętniająca walczących w czasie I i II wojny światowej na szczycie Filipowskiego Wierchu. Drugim jest wielka polana z widokiem na dolinę Ciechani. Szlakiem szło się jednak długo, a szczególnie dało popalić jedno podejście, może nie strome, ale przez długi czas ciągle do góry, które spowodowało, że wróciliśmy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Oczywiście pod koniec znów zaczęło lać i większość miała mokre buty i spodnie po całym dniu, ale wizja kulinarnych pyszności, które miały nas czekać tego wieczoru, rekompensowała wszelakie niedogodności. W schronisku spotkaliśmy już wszystkie ekipy i przystąpiliśmy do konsumpcji różnych rarytasów. Wieczór spędziliśmy na strasznym obżarstwie. Potem posiedzieliśmy kulturalnie razem przy suto zastawionym stole (i przy odgłosach meczu Ligi Mistrzów), by przed północą rozejść się do łóżek. Niedziela wstała niestety pochmurna, a że niedługo potem zaczęło porządnie padać, z ciężkim sercem zrezygnowaliśmy z wyjścia na Baranie.
A to zdjęcie pokazuje dlaczego nazywamy się Górolotni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)