wtorek, 27 stycznia 2015

Chmury i u góry i u dołu

Bieszczady - Tarnica 1346 m.n.p.m.

Drugiego dnia budzimy się przed siódmą i patrzymy posępnie za okno. Widok jaki mamy nie daje nadziei na dobry dzień. Mimo to powoli szykujemy się do wyjścia. Gęsto sypiący śnieg wielkości pięciozłotówek plus lodzik na drodze sprawił, że czas dojazdu pod szlak wydłużył się dwukrotnie. Na parkingu spotykamy trójkę z Tychów, z którą jak się później okazuje, dzielimy pokój w schronisku. Śnieg już nie sypie, chmury wydają się być wyżej. Jednak nie na tyle, aby odsłonić nasz cel dzisiejszej trasy Tarnicę.
Zaraz po rozpoczęciu marszu na tych polach naglę się zatrzymuję.
- Co robisz czemu się zatrzymujesz? – pyta Basia
- Wyciągam aparat. Być może to ostatni widok na dziś! – mówię jej
- Faktycznie! To i ja zrobię.
Żaden to był widok. Po prostu linia zaśnieżonych drzew w oddali.

 Gdy dochodzimy do pierwszego stromego podejścia w lesie słyszę:
- O fuck! Dlaczego się Ciebie posłuchałam, żeby wyjąć raki z plecaka.

 Rzeczywiście w tych miejscach raki by się przydały, bo było naprawdę ślisko a po wczorajszym brodzeniu po kolana wydawały się zbędne bo śnieg był mokry i kopny. Teraz wiem, że to był błąd. Z kolei na bardziej płaskich odcinkach odniosłem wrażenie, że szlak był odśnieżany. Powód tego był taki, że po obu stronach trasy widoczne były równe bruzdy jakby po lemieszu pługa. W późniejszym czasie okazało się, że było to ślad po skuterze śnieżnym. Po wyjściu z lasu na schowanych od wiatru gębach rodzi się szerszy uśmiech. Otóż powodem tego były nieśmiałe promyki słońca, które próbowało nas połechtać przenikając przez wyższą warstwę chmur.



Kolejny powód radości to druga warstwa chmur, która się tak obniżyła, że pozwoliła nam oglądać coś więcej niż tylko mleko przed nosem. Było świetnie. Śnieg zmrożony i ubity wiatrem, którego nie było mało, pozwalał na sprawne poruszanie się w kierunku szczytu. My jednak sprawnie nie szliśmy. Co chwilę migawki aparatów szalały.





W końcu stajemy pod krzyżem. Trochę pizga, ale nam to nie przeszkadza. Przez ok. 20 min na szczycie jesteśmy sami. Nikt nam nie przeszkadza cieszyć się tym co mamy, po prostu szaleństwo kosmos. Słońce dalej walczy z chmurami lecz przegrywa. Nie jest na tyle silne, by w całej swej okazałości pokazać się nam.




Gdy już zbieramy się do zejścia mówię:
- Ok. widzimy się na dole
- Jak to?
- Basiu idź normalnie ja przejdę się tą krótką granią, która prowadzi do siodła.
- Chyba jesteś nie poważny ale jak chcesz to idź! – odpowiedziała rzucając mi karcące spojrzenie.

Poszliśmy swoimi ścieżkami. Nie uszedłem kilkanaście kroków, gdy poczułem, że schowane głęboko pod śniegiem gałęzie kosówki drapią mnie po jajkach. W ten oto sposób grzebiąc się do pasa w śniegu doszedłem do końca krótkiej grani. Zerkam w dół i stwierdzam, że jest zbyt stromo na bezpieczne zejście do siodła. Schodzę trochę z prawej.


W tym momencie pokazuje się Krzemień i Halicz nasz pierwotny cel. Niestety jest już grubo po trzynastej, więc odpuszczamy ten szczyt i schodzimy tą samą drogą do samochodu.





Gdy jesteśmy już w lesie na tych stromych zejściach schodzimy baaardzo uważnie, aby nie pojechać. Mimo to słyszę charakterystyczny dźwięk i widzę Basię na tyłku.
- Jak już siedzę to sobie zjadę do końca – mówi i pomagając sobie rękami szybko znajduje się na dole.
W schronisku z właścicielem i jednocześnie ratownikiem bieszczadzkiej grupy GOPR rozmawiamy o tym i tamtym. Dołączają do nas ludziki z Tychów. Chłopak ma następnego dnia startować w Zimowym Maratonie Bieszczadzkim, ale nie przeszkadza mu siedzenie do północy na pogaduchach z nami o właśnie takich biegach czy o zjazdach na nartach z ośmiotysięczników, którego jednym z autorów był brat Tomka tzn właściciela.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz nam proszę co o tym sądzisz :)